A tak w ogóle to mam wrażenie, że nasz Podrzutek to się nikomu nie podoba, co? Odkąd wkleiłam zdjęcia, ucięły się wszelkie komentarze...
Szpoko, on teraz ma kiepskie proporcje, bo nie jest obsypany, więc wydaje się za wysoki. Potem lekko "przykucnie", dojdzie zadaszenie tarasu, sporo drewna dookoła i będzie pikniej
Dzisiaj w nocy wichura. Rano wichura. Współczuję mieszkańcom południa Polski. Tam to dopiero jest WICHURA!!!
Jedziemy na poranny spacer z psem na działkę z nastawieniem, że przeżyjemy deja vu i zobaczymy znowu gołe ściany, bez dachu. Bo na szczerym polu mały wiaterek zamienia się w niezłe wietrzysko, a niezłe wietrzysko to już potężna wichura, gdzie człowieka zgina w pół....
Denerwuję się jak przed egzaminem. Jak teraz nie zwiało, kiedy dziury są, kiedy nie przykryty dachówką, to już nie zwieje...
Już z daleka widać nasz dom. Wszystko na miejscu. Ufff... Lekko tylko podwiało fragment papy i jedno skrzydło starego okna wpadło do środka, ale się nie potłukło Zaczynam lubić nasze stare okna jeszcze bardziej. Może z sympatii je umyję...?
Teraz trochę nie o naszej budowie, ale ma to sporo z nami wspólnego.
W bezpośrednim sąsiedztwie naszego "rzędu" działek jest duże pole. Całe to pole kupił jeden pan, niech będzie pan K. Podzielił sobie pole na działki i planował je po mału sprzedawać. Ceny gruntów rosną. U nas szczególnie będzie ostro, od kiedy okazało się, że w Modlinie ma powstać lotnisko, więc okolica mocno się zaludni. Niestety? Stety? Jeszcze nie wiemy. Tymczasem okazało się, że jeden znajomy mojego Męża, pan B. wymyślił sobie, że on kupi wszystkie działki od pana K. i nie będzie sprzedawał gołych działek, tylko je uzbroi (mamy tylko prąd, więc wiele nie będzie miał do roboty, hłe hłe), ogrodzi a nawet postawi na nich domy w stanie surowym. Bagatela - 170 domów http://gify.mjw.pl/gifs/miny/00000027.gif" rel="external nofollow">http://gify.mjw.pl/gifs/miny/00000027.gif i powstanie całe osiedle na sprzedaż. Fajnie byłoby gdyby to się udało, bo osiedle byłoby dyskretnie odsunięte od naszej działki o pół kilometra, powstałby na pewno sklep, wprowadziłoby się sporo rodzin z dziećmi itp...No i też miło, że pan B. zaproponował mojemu Mężowi udział w całym przedsięwzięciu, jako Człowiekowi Który Tu się Urodził i wszystkich zna i na dodatek obrotny z niego chłopak. Lubię pana B.
Tak więc wskazany był szybki kontakt z panem K. w sprawie sprzedaży. Ale pan K. był na wakacjach. W Azji.... Na szczęście okazało się, że jest na liście odnalezionych. A dzisiaj w nocy przyszedł do mojego Męża sms o treści "U nas ok. żyjemy. wracamy w poniedziałek"... Nie sądziłam, że przy okazji głupich działek otrę się w jakiś sposób osobiście z tragedią azjatycką... Dzięki Bogu, w pozytywny sposób.
Zauważyłam, że niektóre zdjęcia notorycznie znikają z mojego albumu Szczególnie mój malunek wnętrza domu. Wiem, że nie jest piękny...jest wręcz szkaradny....ale ma to co najważniejsze: rozkład pomieszczeń jak to ma wyglądać. Może tu się moje "dzieło" uchowa...
Wczoraj dowiedziałam się, że w sobotę wprowadza się do swojego domu Sąsiad z Kopytem i z rodziną! Jest to ważne, bo będą to Pierwsi Mieszkańcy naszego osiedla in spe.... Już od soboty będą pić winko przy kominku, będą rozpakowywać pudła, sprzątać, szorować, szukać wszystkiego, kląć na czym świat stoi, bo meble jeszcze nie wszystkie zamontowane, wściekać się, że tu jeszcze nie powieszone a tam nie przybite....ach, jak ja im zazdroszczę...
Jest zimno, wietrznie a ja w pracy. Może to i dobrze, bo w pracy jest ciepło i przyjemnie. Tyle, że szkoda, że to praca. No, ale dobrze, ze w ogóle jest. Ta praca. No dobra, dosyć filozofii. Ja w pracy a Mój Mąż melduje, że jest na działce i ustalają z ekipą jak ma ostatecznie wyglądać zadaszenie tarasu. Wysłuchuję z uwagą. Nic nie rozumiem. Za godzinę dzwoni znowu. Koncepcja się zmieniła. Tej też nie rozumiem. Postanawiam pojechać po pracy na działkę. Cała w nerwach docieram na miejsce a tam mój Mąż właśnie obija okna dechami. „No i w końcu będzie tak jak ty chciałaś” oświadcza z ustami pełnymi gwoździ. Nic mi to nie mówi, bo nie jestem pewna czy zostało dobrze zrozumiane JAK ja chciałam. Objaśniają mi. Wychodzi na to, że samo zadaszenie będzie całkiem fajne, bo takie jak ja chciałam, tyle, że będzie się kończyło kawałek przed prostopadłą częścią domu.... Zostanie wolna przestrzeń miedzy tarasem a ścianą. „Posadzimy tam drzewo” żartuję sobie, a twarz mojego Męża się rozjaśnia „No! Jabłonkę!” Jest zimno. Zaczyna padać. Może być jabłonka.
W projekcie taras jest pięknie zadaszony. Ale zmieniając kąt nachylenia dachu zmieniło się też sporo innych rzeczy. Trochę to skomplikowane, ale w skrócie chodzi o to, że w oryginale szczyt dachu jest przesunięty nad taras, a ściana nad tarasem wyższa niż przeciwległa. Nie wiem czy jasno się wyrażam... U nas dach jest teraz jak w wersji parterowej, czyli symetryczny i przez to przedłużony dach nad tarasem kończyłby się metr nad tarasem! Jakby na to nie patrzeć – nie znajdujemy plusów takiego rozwiązania Tak więc teraz nasz przyszły taras ( bo jeszcze nie wylany) jest goluteńki. Wygląda dokładnie tak: (tu wkleję zdjęcie wersji parterowej, ale obawiam się, że zniknie, bo z niewiadomych przyczyn znikają mi zdjęcia projektów L)
Jednak nie poddajemy się. Taras MUSI być zadaszony! Tyle, że zadaszenie będzie już zrobione dodatkowo i nie mam pojęcia jak to będzie wyglądało.....Może ktoś widział takie dobudowane zadaszenia? Ładne to?
Święta mijają przyjemnie i cieplutko. Tym bardziej, że są tylko uroczym dodatkiem do tematu budowlanego. Stan na tuż przed Świętami – dach w pełni odeskowany. Jako że ekipa wyjechała na Boże Narodzenie do domu już parę dni przed Bożym Narodzeniem, więc deskuje Mój Mąż, Szef Ekipy i Pomocnicy (Bracia i koledzy Braci). Deskuje im się sprawnie i chyba wesoło, bo z tej radości spadają z dachu Mój Mąż i Szef Ekipy. Nie spadają razem tylko każdy w swoim zakresie, więc dzielą sobie radość na raty. Mój Mąż ma obtartą łydkę a Szef Ekipy jako osoba wprawiona w spadaniu wychodzi bez szwanku. Grunt, że obaj zaraz po upadku włażą od razu z powrotem i deskują dalej. Ja na działkę jeżdżę rzadko, bo zimno i wieje, ale pewien wieczór, jeszcze przed deskowaniem zapada mi w pamięć: Jest wygwieżdżone niebo, piękny rogal księżyca, my poubierani jak na Syberię, więc nam ciepło. Wchodzę do domu, jest cudnie. Podnoszę głowę i zapiera mi dech....Widzę gwiazdy, dużo, dużo gwiazd...! Ale byłoby super mieć szklany dach! No, ale już są dechy i po gwiazdy trzeba od teraz wychodzić na zewnątrz L
Czytam i się coraz bardziej zachwycam. Pompa Ciepła. Podoba mi się! W przeciągu godziny staję się ekspertem od Pomp. Już wiem, że są takie z glikolem (tańsze) i takie cudo z propanem. Glikol trzeba wymieniać, propanu nie. Te z glikolem mają gwarancję na 2 lata a te z propanem na 30! I jeżeli jest wszystko ok., a jak może być inaczej (hmm…), to przez resztę życia nie muszę się martwić o tankowanie, o składowanie materiału i co najważniejsze chyba nawet o rachunki. Idealna do podłogówki, gliniastej gleby i dużej działki. Spełniamy wszelkie warunki. Jakoś zręcznie udaje mi się pomijać wzrokiem cenę takiej pompy. W końcu na dom też miało nas nie być stać a wygląda na to, że uda nam się postawić stan surowy otwarty bez złotówki kredytu. No bo po co ma się Męża? Żeby dokonywał cudów!
Ogrzewanie. Z groszkiem, jak przypuszczałam, dosyć szybko mi przechodzi. Dużo brudu, sadzy i miejsca na składowanie. Ceny węgla mają wzrosnąć….Znajduję wątek o kotle na pelety. Podoba mi się. Czyściej niż ekogroszek a zasada działania podobna. Informuje Mojego Męża, że będziemy mieli ogrzewanie na pelety. Mąż kiwa głową, udaje, że słucha i pyta: „A co to jest ta Pompa Ciepła?” Już kiedyś o to mnie o to pytał, ale zbyłam go krótkim „Drogie”. Nadal zachwalam pelety. Że lekkie, że nie takie drogie, że nie brudzą bardziej niż kominek. Mój Mąż pyta kto będzie dosypywał, czyścił kocioł i pilnował zakupu pelet. Nie odpowiadam. To pytanie retoryczne. Po co się ma Męża? Żeby dosypywał, czyścił i pilnował….nie? Chyba mu się nie podoba ten pomysł, zupełnie nie wiem dlaczego. I znowu pyta „A co to jest ta Pompa Ciepła?” Jest późny wieczór. Znowu uruchamiam komputer i czytam o Pompie.
Mury sobie dalej stoją. Bez dachu. Ekipa kończy budować dom na innej budowie. Jestem niecierpliwa, ale nie mogę się wściekać. Od początku wiedzieliśmy, że tak będzie to wyglądało, Szef naszej Ekipy nie tai, że będzie musiał skończyć TAMTEN dom prędzej czy później. W zasadzie to miło. Ponoć faceta poznać nie po tym jak zaczyna tylko jak kończy… Ale oto dzisiaj Mój Mąż jedzie na budowę, bo cała ekipa w komplecie stawia się u nas. Robią murłaty a od poniedziałku nasz Podrzutek będzie się wspinał dalej do góry.
W zasadzie ten przestój jest dla nas korzystny: wieniec zdążył porządnie stwardnieć już ze trzy razy, więźba wymoczyła się w impregnacie, przeschła sobie i to dobrze. Na zdrówko.
Druga rzecz to ogrzewanie. U nas nie ma gazu ziemnego. U nas chyba nie będzie gazu ziemnego. Możemy zapomnieć o gazie ziemnym. Myślimy więc o gazie z butli + DGP. Ale kolejne doświadczenia Kogoś Kto Już Wybudował działają nam na wyobraźnię. Rachunki za gaz płynny… brrrrr! A nasz dom będzie miał kubaturę kościoła! Zaczynam więc szukać, szperać i oto natrafiam na forum na temat ekogroszku. Super. Podoba mi się. Nie mam problemu z dorzuceniem co 3 dni, z wyczyszczeniem pieca raz na jakiś czas, jeżeli rachunki za ogrzewanie + woda mają być do przyjęcia. Lubię ciepełko. Nie chcę oszczędzać, nie chcę patrzeć na licznik zużycia gazu i czuć jak mi włosy stają dęba na głowie. Chcę taszczyć worki węgla na plecach i cieszyć się, że mam do zapłacenia 200zł miesięcznie a nie….eee…dużo. Poza tym do taszczenia mam Męża.
Oczywiście moja wizja może ulec zmianie. Może znajdę sobie coś innego, tym bardziej, że nie wiem jak piece na paliwo stałe sprawdzają się w przypadku podłogówki, z której nie zre-zy-gnu-ję!
Na tę chwilę jest tak: dziura do hydroforu zrobiona, czyli zalana i wybetonowana. Wieniec na domu zalany i „schnie” tzn. twardnieje w deszczu, słońcu i wietrze. Zaczynamy moczyć więźbę w impregnacie, co oznacza, że już niedługo będzie umieszczana w odpowiednim miejscu, czyli w okolicach dachu. Nie mogę się doczekać! Ściany są fajne, ale bez dachu, to jeszcze nie to… Jak już będzie dach, to będę jęczeć o ściany działowe. Już to wiem. Już prawie jęczę.
Dobrze jest mieć kogoś, kto wcześniej coś wybudował. Po wizycie u Sąsiada z Kopyta nagle zmieniamy decyzję odnośnie szprosów: miały być, ale nie będzie. Planowane były drewniane a raczej plastikowe okna z okleiną i drewniane (drewnianopodobne?) szprosy. Bo to ładne i do naszego domu będzie pasowało. Sąsiad z Kopytem zaprosza nas do siebie a on już ma okna i to ze szprosami. Pierwszy raz mam okazję wyjrzeć przez takie okno od wewnątrz na świat i efekt mi się nie podoba. Patrzę albo przez jeden kwadracik, albo próbuję ogarnąć całość pola widzenia, ale w tle jakoś mi te szprosy ciągle w oczy włażą…! Może ja mam oczy felerne, ale jeszcze nad głową mam Forumową Koleżankę (buziaki!), która mi szepcze nad uchem bardzo „anty-szprosowo”. Ale wszelką niepewność rozwiązuje mi moment, kiedy wchodzimy do pokoju obok a tam okno jest otwarte i nagle widzę urodę naszej okolicy w pełnej krasie, bez kratek w polu widzenia! Mój Mąż o dziwo mówi to samo: Nie będzie szprosów! Polecam wszystkim planującym ten rodzaj okien: powyglądajcie parę chwil przez takie okno i zobaczcie czy na pewno o to właśnie chodzi.
Do wnętrz jeszcze dłuuuuga droga, ale skoro już się tak rozbestwiłam w marzeniach, to tak ma to wyglądać. Rysunek jest prymitywny, ale inaczej jeszcze nie umiem....
A od czasu jak wysmarowałam to dzieło, zaszły drobne zmiany: będzie jeszcze jedno, małe okno w naszej sypialni, za to nie będzie okna w garderobie. I nie do końca jest opracowana wersja fragmentu łazienki nr4 i pomieszczenia gosp. nr8 Ale to jeszcze się zobaczy.
A tak w ogóle, to chyba nadszedł moment, żeby zacząć oswajać się z myślą, że dom BĘDZIE i w związku z tym mogę pokazać jak mniej więcej, będzie wyglądał. Oczywiście będzie trochę inny kolor dachu i elewacji, ale jeszcze nie wiem jaki, bo o to toczą się spory z Mężem: ja chcę wszystko w brązach + duuużo drewna a Mąż myśli o Niewiemczym + duuużo drewna. Ale bryła jest taka (D20a Muratora):
Sąsiadka jest kobietą troskliwą i pyta gdzie sypia Ekipa. Mówię, że w blaszaku. Jej mina wyraża głęboką dezaprobatę. W blaszaku? Jak tak zimno? Idziemy obejrzeć blaszak mojej Ekipy. Otwieramy drzwi i Sąsiadce oczy wychodzą na wierzch: podłoga drewniana (z palet), wysokie łóżka z palet i styropianu, kołdry, koce i czyste poduszki. W rogu koza. Stół zbity z drewna, na stole porządny sprzęt grający i wielkie głośniki. Jak w domu. Sąsiadka cmoka z zachwytem. Akurat nadchodzi Szef Ekipy, więc kobiecina wyraża swój zachwyt i pyta czy nie odwiedzają ich łasiczki. Szef Ekipy jest lekko zdezorientowany. „Łasiczki…?” pyta ostrożnie. Facet jest żonaty i o żadnych łasiczkach nie myśli. Ale Sąsiadka wyjaśnia, że chodzi o prawdziwe łasice, takie futerkowe zwierzątka, bo ponoć się kręcą. Szef Ekipy oddycha z ulgą i mówi, że tylko myszy przyłażą. Sąsiadka podpowiada, że trzeba wystawić łapki na gryzonie. Ja jako miłośniczka wszystkiego co żywe odczuwam gwałtowną antypatię do Sąsiadki i drżę na myśl co zaraz usłyszę. Jak ja im zabronię mordu niewinnych istot na mojej ziemi?! Szef Ekipy wzrusza ramionami i uśmiecha się ciepło. „Eeee, pomieścimy się i z myszami” mówi i odchodzi. Jak tu nie uwielbiać Szefa mojej Ekipy?!
Cudowny stan przerywa mi Sąsiadka. Przyszła na kontrolę. Obchodzimy dom, pokazuję jej gdzie i co. Ekipa nadal nic nie mówi, omija też i Sąsiadkę. Lubię chłopaków. Idziemy obejrzeć dół na hydrofor (nie z Ekipą, tylko z Sąsiadką). Tu jestem szczególnie dumna, bo miesiąc wcześniej oglądałam dół na hydrofor u sąsiadki i byłam zdumiona, że taki duży. Dół, nie hydrofor. Myślałam wtedy, że mój Mąż pewnie nie będzie taki zapobiegliwy, wykopie mały dołek i będziemy zwisać głową w dół, żeby mieć dostęp do pompy. Tymczasem nasz dół jest jak schron atomowy. Można do niego wejść i tańczyć. Ooogromny. Będzie też miejsce na piwniczkę. A co najśmieszniejsze, kiedy mówię Mężowi, że dziwne, że woda nie podpłynęła na taką głębokość, ten zastyga z otwartymi ustami. Nie pomyślał o tym! Przecież u nas jest mokro, glina i wysoki poziom wód! Gdzie ta woda?! Szczęście znowu nam dopisało.
We czwartek ściany są prawie gotowe. W piątek znowu jadę na działkę. Jest zimno jak diabli. Mój trzyletni synek jest ze mną. Pies też. Ekipa kręci się jak w ukropie. Robią nadproża. Chodzę po salonie, kuchni, pokojach dzieci a moje dziecko biega z „górki na pazurki” po drewnianej pochylni zbudowanej dla taczki, biega między drewnianymi rusztowaniami, przysiada na wolnych bloczkach, ja co jakiś czas go ganiam, za nami gania pies a Ekipa jest kulturalna i wyrozumiała, omija nas zręcznie i nie klnie, ale pewnie maja gdzieś takich Inwestorów. Potem moje maleństwo odkrywa górę piasku i w swojej ślicznej jasnej kurteczce wspina się na szczyt i zjeżdża na brzuchu. Już mam ochotę dopełnić obowiązku pedagogicznego i ryknąć na szczeniaka, kiedy szczeniak woła: „Mama, patrz na mnie przez okno!” ….przez OKNO! Zapominam o jasnej kurteczce, zapominam o nieprzespanych nocach, bólach porodowych, zielonych ludzikach i wrzaskach w przedszkolu…Oto moje dziecko z prostotą i szczerością trzyletniego rozumku, uświadamia mi cudowną prawdę – mam swoje OKNO!. A nawet mam ich z dziesięć!!! Patrzę więc przez okno a moje szczęście zjeżdża dalej. Potem się też turla w dół a ja z matczyną dumą wyglądam i wyglądam…
Potem jest weekend i Wszystkich Świętych. Ekipa wraca z rodzinnych stron we wtorek po południu, więc od środy kontynuują prace. Ale za to biorą się pełną parą do roboty. Tu muszę przypomnieć, że Podrzutek ma 190m2 powierzchni w parterze, więc „rośnie” o wiele wolniej niż tak samo duży dom, ale o dwóch kondygnacjach. Po południu we środę jadę na działkę. Dni są krótkie. O 16-tej robi się ciemnawo a godzinę później jest ciemno. Myślę, że Ekipa cieszy się z takiego obrotu sprawy i pewnie nigdy się nie dowiem co mówią do siebie pod nosem, kiedy na działce pojawia się mój uśmiechnięty od ucha do ucha Mąż, taszczący cztery halogeny. W ciągu paru minut umieszcza je na wysokich drewnianych tykach, podłącza….i dzień znowu jest długi! Można pracować! Jest jasno jak w dzień! Moja Ekipa jest naprawdę porządna, toteż jak gdyby nigdy nic – pracują dalej.
Wracam w niedzielę wieczorem i jadę z Mężem na działkę. Jest już ciemno, więc Mąż ustawia samochód z zapalonymi światłami, żeby oświetlić Podrzutka. Jest mistycznie. Z ciemności wyłaniają się białe, równe kształty…Wchodzę przez przyszłe wejście, staję w korytarzu i patrzę a mój dom sięga mi do pasa! To jest dom parterowy i ma być niski, ale nie aż tak, wiem, że jeszcze sporo przed nami.
I jak to u nas bywa, nasze dwa tygodnie trwają trzy tygodnie. Jest czwartek i nasza ekipa gotowa do pracy. Kiedy jeszcze byłam na etapie marzeń i wyobrażeń, widziałam siebie jak obserwuję każdy bloczek przenoszony na miejsce gdzie zamienia się w Ścianę…Tymczasem tylko przez telefon zostaję poinformowana przez mojego Męża, że zaczynają. A ja w pracy. Drugi telefon, że już dwa rządki ułożone. A ja po pracy odbieram dzieci i jadę do domu oddać się domowym obowiązkom. W piątek nie idę do pracy, ale nie jadę też na działkę. Jadę na uczelnię i znowu zamieniam się w studentkę. Chodzę na wykłady, ćwiczenia (studiuję filologię angielską), po zajęciach idę z grupą na pizzę i piwo a potem z dziką radością udaję się do hoteliku, gdzie czeka na mnie pojedyncze łóżko i telewizor. Nikt mnie o nic nie prosi, nikt nie każe mi szukać zielonego ludzika (którego nawet detektyw R. by nie znalazł, bo ludzik jest o nieustalonej tożsamości/ wielkości/maści a jedyne co ma zielone to pasek u spodni…), nie muszę nikogo zaganiać do kąpieli (sama chętnie biorę prysznic), wyciągać z tejże (wyłażę też sama, choć niechętnie), robić kolacji (przecież jestem po pizzy i piwku), w kuchni nie czeka na mnie stos garów do mycia (nie ma kuchni, nie ma garów – to cudowna zależność) ani nie muszę nikogo zapędzać do łóżka spać (do tego nikt nigdy nie musi mnie namawiać, bo to moje hobby)….Jak byczo jest studiować daleko od domu. Można pomyśleć, że wredna ze mnie żona i matka, ale kiedy ostrożnie pytam inne dwie żony – matki – studentki czy tęsknią za domem, te bez cienia wahania, z ustami wypchanymi pączkiem, odpowiadają z prostotą: „Nie!”. Uspokojona oddaję się urokom studenckiej wolności, ale kiedy np. w trakcie ćwiczeń z fonetyki przypominam sobie o rosnących ścianach mojego domu, żołądek wywija mi koziołka z radości. Ciekawe dlaczego na myśl o dzieciach/mężu/garach w kuchni, nie doznaję tak gwałtownych uczuć….?
Bo nasza Sąsiadka, to nie taka zwykła sąsiadka. Chodzi o sąsiadkę Cygankę – emerytkę. Tu musze wyjaśnić, żeby obyło się bez mylnych skojarzeń. Sąsiadka – Cyganka nie jest kruczoczarną niewiastą w falbaniastej spódnicy do ziemi. Nasza Sąsiadka wygląda na dwadzieścia lat mniej niż ma (ale nie wiem ile to będzie, bo nie wiem ile ma) jest ładną, pucołowatą blondyneczką i chodzi w kwiaciastych leginsach. Jest urocza. Mieszka w tym swoim małym drewnianym domku za wstrętnym betonowym płotem i nawet pogorszenie pogody jej nie wypędziło. Kiedyś spytałam czy się nie boi tak sama w okolicy…A ona na to „A czego mam się bać?!” Pomyślałam, że dzielna kobitka i dopiero po jakimś czasie zrozumiałam swój błąd. To nie Sąsiadka boi się okolicy. To okolica boi się Sąsiadki:
Sąsiad z Kopyta zwalnia ekipę, bo pije. Ekipa pije, nie Sąsiad. Ale ekipa jeszcze przyłazi i przeszkadza. Sąsiad z Kopyta nie może się ich pozbyć. Sąsiadka – Cyganka przegania ekipę. Już nie przyłażą. Dwa dni później Sąsiadka przybiega przegonić kolejnych gości, co się włóczą u Kopyta po budowie z samego rana. Goście z przerażeniem tłumaczą, że oni musza…bo…tego….ogrodzenie stawiają….Sąsiadka nie jest głupia. Dzwoni do Kopyta, upewnia się i łaskawie pozwala im zostać. U innego sąsiada bladym świtem dwóch facetów kręci się koło świeżo założonej siatki. Sąsiadka ich obserwuje a potem leci ich przegonić, ale za późno, bo odjeżdżają (jest szósta rano), ale co robi Sąsiadka? Zapisuje ich numery rejestracyjne! Taka jest nasza Sąsiadka. Dlatego kiedy grzecznie idziemy i informujemy, że nam właśnie pierwszą partię bloczków przywieźli i czy mogłaby…tak przy okazji…zerknąć…Sąsiadka z uśmiechem uspokaja: „Oczywiście, nie ma sprawy, ja w nocy słabo sypiam, a latarkę mam MOCNĄ!” Nie wątpimy. Dodajemy jeszcze, że we środę przywiozą drugą partię. I tu robimy błąd. We wtorek Mąż dostaje telefon od rozchichotanego szefa naszej Ekipy. Bo oni te bloczki przywieźli dzień wcześniej. Nie zdążyli jeszcze dobrze się zatrzymać, kiedy zza krzaków wyskakuje Sąsiadka i żąda wyjaśnień kim są i co tu robią! Szef naszej Ekipy musi długo tłumaczyć, że oni nic nie zabierają, że wręcz przeciwnie, jeszcze więcej dowieźli. „Mieliście być jutro!” oświadcza Sąsiadka. Szef naszej Ekipy i wszyscy panowie od bloczków przepraszają grzecznie Sąsiadkę za to wykroczenie i pewnie tylko dlatego pozwala im wziąć się do roboty. Mój Mąż utrzymuje, że ona co rano chodzi i liczy nasze bloczki. Ale chyba żartuje….?
Nasza Ekipa kończy budować dom Jakimśtam Inwestorom. Za dwa tygodnie zaczynają u nas. To będą długie dwa tygodnie…
Po pół godzinie wszystkie bloczki poukładane obok fundamentów. Cudo. Białe takie. Śliczności. Nigdy w życiu nie widziałam równie urodziwych bloczków. Zaraz przyjeżdża mój Mąż. On nie wyraża mimiką „efektu UFO”, on by wyraził jakby ich nie było, bo on się spodziewa takiego widoku. Cwaniak. Pod obecność mojego Męża odważam się i podchodzę bliżej. Dotykam bloczków. Nie znikają. Za to widzę, że część z nich jest ukruszona. Wyrażam werbalnie swoje spostrzeżenie histerycznym tonem. Szef mojej Ekipy i mój Mąż chyba z obawy, że zemdleję wyjaśniają, że to tylko troszkę i że takie kawałki też się przydadzą przy budowie. Na otwory okienne na przykład. Zauważam, że w otworach okiennych to ja chciałam mieć szyby a nie pokruszone bloczki, ale oni kwitują to dobrotliwym „he he he” i odchodzą. Nawet nie zauważam, kiedy kilkunastometrowy pojazd wyjeżdża z mojej działki. Zajęta jestem stawaniem koło góry bloczków i udawaniem, że to ściana. Fajne uczucie.
Po jakimś czasie….pięć minut? Trzy godziny? Czas się zbierać do domu. No ale jak to? A moje Bloczki?? Same? W nocy? W panice usiłuję znaleźć wyjście z tej sytuacji. Albo zabieram bloczki do domu, albo zostawiam Męża siedzącego przez całą noc na górze bloczków. Pytam jednak „A co z bloczkami?” „Jak to co?” Dziwi się Mąż. „Sąsiadka popilnuje.” No tak. To mogę jechać do domu. Moje bloczki są bezpieczne.
No i stał się kolejny cud. W poniedziałek dowiaduję się, że bloczki mają przyjechać po południu. Równie dobrze mogłabym usłyszeć, że zostałam laureatką nagrody Nobla w dziedzinie fizyki jądrowej (ja nawet ze zwykłej fizyki jestem bystra jak świnka morska) (nie obrażając świnki morskiej). Nie wierzę. Ale jadę na działkę, bo a nuż zostałam tą laureatką, czyli bloczki przywożą. Nie dane mi jest nawet mieć chwili wątpliwości. Już z daleka widzę na swojej ziemi obce istoty. Z obcym pojazdem. Ogromnym. To nie UFO, ale witam ten widok z godną tego wydarzenia miną. O mało nie wjeżdżam do rowu z wrażenia. Ciężarówka pełna bielusieńkich bloczków!!! I kilku facetów te bloczki ręcznie, pojedynczo, z namaszczeniem zdejmuje z samochodu i kładzie na ziemi. MOJEJ ziemi. Więc to teraz i MOJE bloczki! Tym tokiem myślenia i ciężarówa i faceci są moi, ale taka pazerna nie jestem. Bloczki wystarczą, żeby przepełnić mnie szczęściem! Podjeżdżam dyskretnie, cichutko, żeby ich nie przestraszyć. Facetów, nie bloczków, oczywiście, żeby z wrażenia nic nie upuścili. Nie, że taka cudna jestem i wrażenie robię, ale mogli sobie pomyśleć „O, Matko, jakaś baba przyjechała!” i łup! Bloczkiem o ziemię…wrrrrr! Ale oni koncertowo nawet okiem nie mrugną i dalej robią swoje. Tylko jeden macha do mnie. To szef mojej Ekipy. A on miły jest.