Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości
  • wpisów
    115
  • komentarzy
    0
  • odsłon
    1 106

Entries in this blog

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

No i wracam znów do błota, historia stara i przeze mnie wcześniej opisana. Jednak to że się zdarzyła (mówię o zatopieniu w błocie naszych obu samochodów + jednej lawety. Druga laweta wyciągała nas wszystkich. A dobry sąsiad który chciał nam pomóc, urwał sobie hak holowniczy razem ze sporą częścią okolicznej blachy...) spowodowało we mnie podświadomy lęk do nadejścia jesieni i odnowienia naszego bajora przed domem. Zatem parliśmy do tego, żeby się błota pozbyć. Najpierw czekaliśmy na przyjazd ciężarówki z gazem. Oni zawsze mają przykrótkie węże i muszą wjeżdżać głęboko na działkę - chyba nie po mojej nowej kostce!!!??? Zatem samochód przyjechał, dzięki temu że jesień była pogodna zakopał się tylko na tyle, żeby się samemu odkopać i uciec przeklinając naszą okolicę...

 

Potem czekaliśmy na ciężarówki z ziemią, która miała wyrównać teren od strony północno-zachodniej - czyli od sąsiadów, gdzie jeszcze trawy nie ma. Ciężarówka przyjechała, wyryła kołami ROWY i uciekła wzorem gazownika, ciesząc się, że chyba koniec naszej współpracy na jakiś czas. Przyszedł czas na KOSTKĘ!

 

Marek wynalazł kilku konkurencyjnych kostkarzy, w drodze eliminacji i referencji na placu boju został jeden. Cena: 75zł/m2. Kostkę kładliśmy brązową, zaokrągloną taką staropolską (albo dworską, jakoś tak się nazywa). Kostki wyszło ze 200m2, ale mamy swobodne pole manewru dwoma samochodami na podjeździe.

 

Przyszedł zatem czas pomyśleć o bramie. Niedaleki sąsiad wynalazł gdzieś w konińskim bramiarza, który robi kute przesuwne bramy po 500zł za m.b. Cena super atrakcyjna, postanowiliśmy zobaczyć jak zrobi tenże bramiarz temuż sąsiadowi. Oprócz kwestii estetycznych – brama jak na mój gust mocno zbyt bogata – brama wyglądała OK. Po obejrzeniu szczegółów można by się przyczepić – np furtka zrobiona jest w taki sposób, że nie uda się w zamku zamontować elektromagnesu. Wtedy jednak zauroczeni byliśmy ceną. To było w Sierpniu (jeszcze przed położeniem kostki). Marek skontaktowała się z bramiarzem, rzeczywiście cena niska. Przy ustalaniu wzoru okazało się, że nie jest lekko, albowiem człowiek ten nie różnicuje ceny od bogactwa bramy, co było dla mnie totalnym zaskoczeniem. U dalszych sąsiadów ptaszki na bramie ćwierkają i owoce z kwiatami się przeplatają, a jak ja chcę taką zupełnie prostą, bez żadnego zdobienia, to mam tyle samo płacić? Co więcej – pan najchętniej zrobiłby taką samą bramę jak u sąsiadów. Ale ja takiej nie chcę! Więc ustaliliśmy wzór wymęczony negocjacjami z którego byłam w środku niezadowolona. Zaczęliśmy przygotowanie słupków z klinkieru wg jego instrukcji. Mija zatem wrzesień – brama ma być pod jego koniec. Wrzesień minął, pan nie mógł. W październiku nadal się nie składa, termin montażu zmienia się co tydzień. Co gorsza pan sam nie powiadamia, że nie przyjedzie, tylko my wydzwaniamy. Byłam już zła, bo suka miała mieć cieczkę w listopadzie i chciałam do tej pory się ogrodzić. Przyszedł listopad, pana nie ma. Marek zatem zadzwonił i zapytał: jest ta brama czy jej nie ma? No jest. No to jak pan nie przyjedzie na montaż w najbliższy piątek, to może pan w ogóle nie przyjeżdżać. Nie przyjechał. Marek jeszcze do niego zadzwonił, gość powiedział, że bramę ma, ale jak mu Marek tak powiedział, to nie przyjedzie. Przedziwna historia! Doszliśmy do wniosku, że pewnie nawet za tą bramę się nie zabrał, tylko PO CHOLERĘ NAS TYLE ZWODZIŁ?! Przecież nie sprzeda bramy zrobionej na wymiar?

 

W międzyczasie któregoś pięknego dnia do naszego domu przyszedł człowiek i pyta Marka: a u Pana te słupki już miesiąc stoją, a co z bramą? Marek był wtedy w czasie rozmów z tamtym z Konińskiego, więc mu powiedział, że zamówił. Gość zostawił swoją wizytówkę z której wynikało, że sam zajmuje się kowalstwem artystycznym. Zatem jak gość z konińskiego nawalił, było do kogo się zwrócić. Słowo do słowa okazało się, że tenże – miejscowy „kowal” (dla ułatwienia tak go nazwę), zrobił wszystkie najładniejsze płoty w okolicy, które jeździłam podglądać, żeby ściągnąć jakiś ładny wzór. Tenże Kowal zrobił płot: w miejscowym kościele, w urzędzie miasta, kopie pałacowych wrót z 17 wieku itp. Wrażenie robił fantastyczne: drobiazgowy, zaraz obejrzał przygotowane wcześniej słupki i pokazał mnóstwo błędów. Bramę (wzór) po prostu wybrałam z miliona zdjęć jego realizacji. Odradził nam łuczki (planowane przez poprzednika), bo mamy bardzo długie przęsło (4,7m) i długą bramę (4,5) i tenże łuk wyglądałby na takich przestrzeniach głupio. Miał zatem zrobić furtkę wejściową (pod elektromagnes), bramę przesuwną, ww przęsło płotu, furtkę śmietnikową (na zwykły klucz). Wzór jak na zdjęciu, żadnych więcej skręceń czy ozdobników. Chciał ok. 6700zł, skończyło się na 5900zł. O robociźnie tamtego z Konińskiego powiedział, ze to nie kowal tylko rzemieślnik, albowiem wybrał niepotrzebnie tak grube druty (sorry za laickie słownictwo) – jak się robi bramę przesuwną (wiszącą), powinno się unikać zbędnego jej obciążania. Wszystkie elementy tamten kupował i spawał, tymczasem nasz Kowal je WYKUWA RĘCZNIE (tu duuuuuży nacisk w głosie Kowala)! Ja nie zdawałam sobie sprawy z różnicy w jakości, ale teraz wiem, że to coś jak upieczenie ciasta samemu vs kupienie go w supermarkecie. Wiadomo – swoje lepsze.

 

Generalnie płotu od drogi mamy ponad 30m. Front przed domem jest już kuty, natomiast część za furtką jest przygotowana pod przyszłościowy płot kuty na słupkach klinkierowych (zrobiona jest podmurówka i jeden słupek klinkierowy na samym końcu), ale na razie jest tam zwykła siatka. Drogę mamy polną i wiejską a inwestycja w płot jest OGROMNYM wydatkiem, więc i tak zrobiliśmy moim zdaniem sporo. Naszego KOWALA GORĄCO POLECAM!! Okazał się być takim człowiekiem jakie wrażenie robił: słowny, bardzo dokładny, rzeczowy i honorowy. Z bramy (wzoru, wykonania i funkcjonowania) jestem BARDZO zadowolona.!!! Od początku nowego roku nasz Kowal będzie miał przestój z robocizną, więc można wynegocjować bardzo atrakcyjne warunki (wiem, bo oferował nam zrobienie pozostałej części płotu na baaardzo korzystnych warunkach...). W razie czego można powołać się na mnie. Jego strona to http://www.arkit.pl." rel="external nofollow">http://www.arkit.pl.

 

Pozdrawiam świątecznie,

Alicjanka

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Od ostatniego postu minęło 9 miesięcy! To prawie jak ciąża! No i na szczęście w tym czasie coś się urodziło, o czym mogę napisać. Dziś będzie o rzeczy najwcześniejszej czyli trawie.

 

 


Jak pisałam wcześniej, posiadanie normalnego trawnika było moim marzeniem od początku budowy. Mam kremowego psa (golden retriever), gliniastą działkę i brak odprowadzenia wody, tak więc brak zagospodarowania terenu oznaczał WIECZNE błoto, wnoszone do domu. Po dwóch latach mieszkania trawnik stał się moją obsesją, co było dużą próbą dla mojego męża. Tymczasem postawa mojego męża ("wszystko trzeba zrobić wtedy gdy jest na to odpowiednia pora. Raz a porządnie") doprowadzała mnie do rozstroju nerwowego BO SAMA WIDZIAŁAM, ŻE LUDZIE POTRAFIĄ BUDOWAĆ DOM MAJĄC TRAWNIK W OGRÓDKU! Mój szanowny zdawał się tego nie widzieć.

 

 


Tej wiosny straliśmy się na temat trawnika ponownie - tym razem postawiłam sprawę na ostrzu noża. Niestety we właściwym czasie, czyli wczesną wiosną mieliśmy komunię starszej córki, oraz związane z tym zakupy oświetlenia do domu (jeszcze przed podniesieniem VATu!!!). Sprawa wróciła zatem w czerwcu. Po pierwsze pamiętając, że byliśmy najniżej położoną posesją w okolicy, zdecydowaliśmy podnieść działkę. Niestety odbyło się to jak zwykle kosztem czegoś. Budując dom zakładaliśmy, że zostaniemy na zastanym poziomie działki. Niestety tylko my tak założyliśmy. W okolicy powstał kolejny dom, podniesiony o jakieś 1,5m, a właściciel kolejnej działki (naprzeciw nas przez drogę), zapowiedział, że też podniesie się o conajmniej metr. Naturalny spływ wód opadowych przebiega przez jego działkę (za nim jest rów melioracyjny), więc dla nas oznaczało to wyrok: zlew wód z okolicy. Wyjściem mogło być wyniesienie działki ponad poziom drogi, która między nami przebiega, tak aby wody spływały do rowu mel. właśnie drogą. Ale, musieliśmy poświęcić pół wysokości podmurówki. Oryginalnie miała ona cztery cegiełki wysokości, po podniesieniu działki ma tylko dwie. Niestety optycznie dom stracił

 

 


Decydując się, że nie chcemy stracić kolejnego sezonu letniego, zabraliśmy się za trawnik w czerwcu. Rzrównaliśmy górę humusu wygarniętego przed budową spod domu (18 wywrotek!!!! - conajmniej 5 tys zł na plus!!!). Dowieźliśmy jeszcze 10 wywrotek. No i ponieważ mój mąż lubi wszystko zrobić własnymi rękami (pamiętacie nasze malowanie ścian po pracy przez ileś tygodni dwa lata temu...?) - wyrównywaliśmy ziemię grabkami po pracy codziennie przez kilka tygodni. Miało to również na celu wybranie wszystkich kamieni, których było - za przeproszeniem - OD CHOLERY!!! Tak więc grabiąc codziennie, oserwowaliśmy zachowanie powierzchni w czasie deszczu. Każdy taki deszcz okraszony było dyskusją w którą stronę woda spływa, gdzie robią się kałuże i gdzie zatem należy dosypać. Założeniem było takie usypanie spadków, żeby odprowadzić wodę od domu. Jeśli będzie stać, niech stoi przy płocie. Po kilku tygodniach grabienia, nie miałam już ochoty patrzeć na działkę (1600m2 ogrodu!!!!). Wreszcie przyszedł czas na siew! Na szczęście dla nas wiosna była długo zimna i wilgotna, dzieki czemu udało nam się tą trawę wyhodować. Lipiec też był wilgotny, co ma duże znaczenie, bo powierzchnia trawy spora, a my posiadamy tylko wodę miejską. Codzienne podlewanie kosztowało by nas sporo!

 

 


Pierwsze koszenie (moimi własnymi rękami!) było przy pomocy kosiarki sąsiadów. Kolejne dwa zresztą też. Niestety trzylenia kosiarka nie wytrzymała obrabiania dwóch działek po 1600m i padła. W tym momencie nastąpił lekki zgrzyt między nami a sąsiadami. Natychmiast kupiliśmy zatem własną kosiarkę (50cm szerokości koszenia, 5 KM mocy, 1250zł w Makro), aby obrabiała obie działki w czasie naprawy kosiarki sąsiedzkiej. Straty pieniężne wyrównaliśmy w naturze, kupując sąsiadom krzewy i drzewka i zapas nawozu do trawnika, albowiem sąsiad honorny jest - kasy nie chciał. Stosunki wróciły do b. dobrych.

 

 


Książkę można by napisać o takim sadzeniu drzewek, żeby człowiek nie zgłupiał przy ich obkaszaniu! Ponieważ tak się cieszę że wreszcie trawnik mam, moją ulubioną czynnością jest jego koszenie!!! Jest to absolutnie czysta radość gwarantowanego, nieprzerwanego, trzygodzinnego chodzenia po działce, wąchania zapachu swieżo skoszonej trawy, wyrzucania kilkudziesięcu koszy z trawą do kompostownika, czyli w skrócie tzw czynnego wypoczynku! Trawnik po skoszeniu wygląda fantastycznie!

 

 


Oczywiście każdy kto ma trawnik wie, jakim problemem jest zagospodarowanie skoszonej trawy. Tym którzy trawnik chcą mieć radzę przewidzenie w planach ogrodu kompostownika! Okoliczni mieszkańcy, którzy tego nie przewidzieli, wyrzucają skoszoną trawę wzdłuż dróg, na łąki i inne tym podobne nieużytki. Kończy się to gniciem tejże trawy zwdłuż dróg i niezbyt miłym zapachem, a także koniecznością kombinowania (kilkadziesiąt razy trzeba ten kosz wynieść na łąkę i opróżnić. I tak raz w tygodniu.) My którzy kompostownik mamy, mieścimy całe koszenie właśnie w nim. Potem deszcze ubijają tąże trawę tak, że zajmuje połowę kompostowanika. A potem, gdy cokolwiek sadzimy, wybieramy kompost od spodu i wrzucamy w dołek pod roślinkę. Część też rozłożyliśmy jesienią wokół krzaków jerzyn. Słowem - głosuję ZA posiadaniem kompostownika!

 

 


Kosiarka - okazuje się ma też zalety odkurzacza ogrodowego. Ponieważ mieszkamy przy lesie, mamy jesienią ogromnie dużo liści na działce. Moja sąsiadka wymyśliła zatem zbieranie liści kosiarką. Jest to znacznie szybsze i łatwiejsze i niż grabienie całej działki i znoszene liści rękoma. Zatem ostatni raz widziano mnie z kosiarką na działce w listopadzie... (oczywiście późną jesienią kosiarkę ustawia się na najwyższym poziomie cm, a ponieważ trawa ledwo rośnie, faktycznie tyko "odkurza się" liście).

 

 


Z całej tej sytuacji najśmieszniejsze jest, że w mojej bezpośredniej okolicy działki są bardzo duże, a trawę koszą tylko kobiety. Jedna - bo jej mąż pracuje za granicą, a dwie (sąsiadka i ja) bo lubią i "nikt tak dobrze nie obkosi tych cholernych drzewek jak ja". Mój mąż zatem przy każdej okazji chwali się gościom, że w naszej okolicy jest taki zwyczaj, że trawę koszą kobiety...

 

 


Zdjęcia domu z trawką, choć kiepskiej rozdzielczości, można zobaczyć na stronie: http://www.muratordom.pl/9008_9113.htm" rel="external nofollow">http://www.muratordom.pl/9008_9113.htm

 

 


Więcej zdjęć wkrótce, albowiem ma do opowiedzenia jeszcze historię drugiej łazienki i płotu kutego. Oczywiście jak zwykle z przygodami...

 


cdn

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Przez te wahania temperatury poczułam wiosnę i czuję, że się budzę po zimowym śnie. Pierwszy obiaw wiosny na naszej działce nastąpił w czasie naszej niebytności feriowej. Działkę znowu zalało. Pomimo nawiezienia 18tu wywrotek ziemi (głównie w okolicy domu), pozostaliśmy najniżej położoną posesją w okolicy. Zatem gdy przyjechaliśmy z ferii oczom naszym ukazał się dom otoczony fosą (głębokość do kostek). Bezmyślnie wjechaliśmy na działkę samochodem, który już tam pozostał przez następne kilka dni. Na działce też ugrzązł w glinie mój samochód którego się w międzyczasie dorobiliśmy. Samochody wyciągnęliśmy przy następnym lekkim mrozku przy pomocy samochodu sąsiada i dwóch lawet (ponieważ jedna się zakopała i musiała przyjechać druga, żeby tą pierwszą wyciągnąć). Koszt łączny naprawy samochodów po tej przygodzie - 1000zł. W tym roku mieliśmy w planach zrobienie drugiej łazienki, która do tej pory pozostaje w zielonych płytach GK i służy nam za podręczny magazynek i suszarnię. Jednak po "przygodzie" z samochodami czara goryczy się przelała i nawet mój dotąd oporny mąż zdecydował się zainwestować w działkę. Zatem w grę wchodzi 35 metrów kulturalnego płotu z podmurówką (od ulicy), podniesienie działki do takiego poziomu, żeby nie być okoliczną depresją, kostka przed domem, brama przesuwna, furtka, domofon i tym podobne no i wreszcie TRAWA!!! Łączny koszt wyniesie pewnie około 15 tysięcy złotych.

 

Z jakiejś przyczyny nasze szczelne do tej pory szambo uległo rozszczelnieniu i przez tydzień ferii wypełniło się samo 7000 l wody. Rozszczelnienie nastąpiło prawdopodobnie przy wlocie rury kanalizacyjnej z domu do szamba, gdzie kiedyś był silikon dekarski. Po roku używania nie wytrzymał i trzeba to naprawiać gdy trochę przeschnie, bo inaczej będziemy płacić 320zł miesięcznie za wywóz szamba.

 

Druga kwestia warta wspomnienia to gaz. Otóż tankowaliśmy butlę w Październiku do 80% pojemności. W tej chwili, gdy zima zbliża się ku końcowi, stan butli wynosi 50% co oznacza, że mamy bardzo duże szanse opędzenia całego roku jedną butlą (a raczej 80% jej pojemności), bo latem gaz zużywamy tylko do przygotowania ciepłej wody (gotujemy prądem). Oznaczałoby to ograniczenie spalania o 30% w stosunku do pierwszego sezonu grzewczego, a dla nas byłoby dużym sukcesem. Jak już wspomniałam nie szalejemy z temperaturami (20 stopni w sypialniach, 18 stopni w nocy, a w salonie 19 stopni w dzień i w nocy bo ogrzewanie podłogowe nie da się tak szybko przestawiać). Skoro już jestem przy ogrzewaniu chciałabym wspomnieć o kłopocie jaki mają moi znajomi, którzy mając jeden obwód grzewczy w całym domu i czujnik temperatury w salonie, używają też "rekreacyjnie" kominka (bez rozprowadzenia ciepła). Otóż w takich przypadkach nie muszę tłumaczyć, że temperatura w pomieszczeniu gdzie jest kominek znacznie wzrasta, co wyłapane przez czujnik ciepła w salonie (lub jego okolicach) powoduje wyłączenie ogrzewania w całym domu. Skutkiem jest odczuwalne wyziębienie sypialni, szczególnie niekorzystne jeśli w domu są dzieci, które spędzają dużo czasu w swoim pokoju. My uniknęliśmy tego kłopotu w zasadzie przez przypadek, z powodu założenia dwóch obiegów cieplnych (w sypialniach grzejniki i czujnik cieplny dla tego obiegu a w części otwartej domu ogrzewanie podłogowe i czujnik ciepła w salonie). Zatem gdy my zapalimy w kominku wyłącza się ogrzewanie podłogowe w części dziennej domu, ale sypialnie sterowane osobnym czujnikiem pozostają ogrzewane. Tą kwestię polecam przemyśleć każdemu kto chce mieć w domu kominek, bo jak już się ten kominek ma to lubi się go używać, a jednoczesne wyziębianie sypialni jest bardzo nieprzyjemnym i kłopotliwym skutkiem ubocznym.

 

CDN

Alicjanka

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Po pierwsze minął właśnie pierwszy rok ogrzewania naszego domu. Przez ten czas spaliliśmy 2500l gazu płynnego (na 148m2 domu), przy czym nie używamy gazu do gotowania. Licząc średnią cenę 1,5 za litr wychodzi 3750zł rocznie + 640zł za dzierżawę zbiornika.

Miesięcznie zatem wydaliśmy 366zł na ogrzewanie domu i wody, przy czym nie szafowaliśmy temperaturą (18-19 stopni zimą) i dogrzewaliśmy kominkiem wieczorami. To był pierwszy rok mieszkania, mury i tynki powinny były dosychać, ciekawe czy w tym roku spalimy mniej?

 

Po drugie zabraliśmy się wreszcie za ogród. Ziemia z hałdy (humus odgarnięty spod powierzchni domu) została rozrównana w ogrodzie. Było jej 18 (!!!!!) wywrotek, czyli można powiedzieć że oszczędziliśmy ponad 5tys złotych na kupnie ziemi do ogrodu. Przyszedł człowiek z koniem i zaorał nasz ogród za 200zł (1600m2), przyszedł człowiek zza wschodniej granicy i skopał te miejsca gdzie człowiek z koniem nie dotarł, np między tujami pod płotem itp (wziął... 50zł). Zostaje teraz zagrabić cały ogród, wybrać kamienie, ktrych u nas jest OGROMNA ilość, poczekać aż wzejdą chwasty, wypryskać je, poczekać aż wzejdą ponownie, znowu wypryskać i wtedy posiać trawnik i PODLEWAĆ!!! Posadziliśmy też kilka szybko rosnących tuj wzdłuż płotu, ale na tym koniec inwestycji zanim nie założymy trawnika. I to by było na tyle z naszego frontu, zabieram się teraz do wypychania żółądka trocinami i zapadam w zimowy sen... (dla niewtajemniczonych tak robią z Muminki)

cdn

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

"NOWA JAKOŚĆ ŻYCIA" (z hasła reklamowego firmy Whirlpool)...

 

Posłuchajcie historii o zmywarce "Szósty Zmysł" firmy Whirlpool w naszym domu. Służyć ma ona ku przestrodze wszystkim, którzy zechcą wejść w posiadanie sprzętu tej świetnej firmy. O kwestii brakujących elementów do zabudowy sprzętu tej firmy pisałam wcześniej (przy okazji opisu montażu kuchni) więc tą kwestię pozostawię już w spokoju...

 

Teraz jednak kwestia zmywarki rozpala moje zmysły do białości, a mój szósty zmysł najwyraźniej usnął gdy zainteresowałam się tą firmą.

 

Zmywarka została zakupiona 6tego Grudnia 2002. Ponieważ została zabudowana meblami z listwą maskującą na dole, długo nie wiedzieliśmy, że cieknie. W końcu wyszło to na jaw, a pan z jedynej firmy serwisującej Whirpool poza Warszawą, od razu podczas rozmowy telefonicznej powiedział mi co się stało:

 

„...nie działa jedno ze śmigieł (nie kręci się) i pewnie skierowane jest na drzwi i przez to woda pod ciśnieniem wypychana jest na zewnątrz zmywarki. A stało się to z powodu zanieczyszczeń mechanicznych w wodzie. Ten sprzęt nowej generacji jest bardzo wrażliwy na jakość wody...”

 

Tak jak mówił tak zrobił, czyli przyjechał po tygodniu i wymienił dolne śmigło. Ponieważ listwa maskująca pod zmywarką uległa zniszczeniu przez ten wyciek, a brak czasu mojego męża (przyjmijmy tą wersję uprzejmie) nie pozwolił mu zamontować nowej listwy aż do chwili obecnej, następny wyciek zauważyłam już natychmiast. Pan serwisant po przyjeździe nadal chciał wymieniać śmigło, chociaż sama sprawdzałam, że oba działają (działają naprzemiennie, raz górne, raz dolne). Na szczęście tym razem zaglądał Panu serwisantowi przez ramię mój czujny jak ważka mąż i nie dał się w ten sposób zbyć. W związku z tym serwisant postanowił jeszcze rozkręcić drzwi i okazało się, że metalowa część znajdująca się pod pojemniczkiem na proszek jest fabrycznie pęknięta na długość 4cm. Serwisant był zdumiony, jeszcze nigdy w życiu nie widział takiej usterki (zapewne tylko na śmigła patrzy), zamówi część zapasową w centrali i przywiezie jeszcze w tym tygodniu. W tym czasie ja głupia, która zamontowałam sobie skromniutki, malutki zlewik 1,5 komorowy (bo przecież ma zmywarkę!) myłam gary po pracownikach pracujących w ogrodzie i przy kafelkach – we własnych łapkach.

W tym samym tygodniu serwisant zadzwonił i powiedział, że część przyszła przyjedzie jutro. Jutro zadzwonił i powiedział, że przyszły, ale drzwi od piekarnika, bo ktoś w centrali pomylił jeden numerek części. Tak więc znowu czeka na prawidłową część i przywiezie w następnym tygodniu.

 

I oto nadszedł ten następny tydzień. Zaczęłam myśleć z ulgą, że wreszcie skończę z tym myciem (każdego dnia jest u nas kilku robotników, plus 5-cioro domowników). Pan przyjechał dziś. Uroczyście zamontował poprawną część w drzwiach. Trochę się spieszył. Podłączył zmywarkę, żeby szybciutko ją sprawdzić... i spalił moduł sterujący. Nie wiem co zrobił, nie wiem jak to zrobił. ALE ZROBIŁ!!! Teraz musi sprawdzić, czy część jest w centrali, jeśli od razu mu ją przyślą, to przyjedzie jeszcze w tym tygodniu...

 

NOWA, CHOLERA JASNA, JAKOŚĆ ŻYCIAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA - doglądanie dachu

 

 


Jako, że na forum trwała jakiś czas temu dyskusja na temat trwałości dachówek ceramicznych Robena, postanowiliśmy przy ładniejszej pogodzie podnieść nasze oczy i ciała do poziomu dachówki sprawdzić jak to po dwóch zimach rzecz się ma. Ponieważ mąż, jak wiadomo sprawny inaczej, oddelegowano do zadania mnie. No i dodatkowo ze swoimi 52kg, nie stanowię bezpośredniego zagrożenia dla dachówek.

 

 


Tak więc spuściliśmy składaną drabinę w garażu i pierwszy raz weszłam na nasz strych. Uczucie było nieco nostalgiczne, albowiem atmosfera tam jest podobna do strychu który pamiętam u babci. W ciepły dzień jest tam bowiem bardzo ciepło i ciemnawo, tylko zapachu kurzu jeszcze takiego nie ma no i „skarby” jeszcze nie uzbierane. Konstrukcja dachu przez dwa lata się nie zmieniła, widać zabiegi które przedsięwzieliśmy w celu dodatkowego zabezpieczenia drewna były skuteczne. Lawirując więc między wiązarami weszłam przez okienko dachowe na dach.

 


Dla człowieka, który nie miał do tej pory w tym doświadczeń, przeżycie jest traumatyczne. Niby mój dach nie ma zawrotnego spadku, ale jednak spadek ma. Niby założyłam podgumowane buty, ale na dachówkach jest już warstwa pyłu i buty mi się ślizgały. A tu pan małżonek kazał obejść całą powierzchnię dachu, co więcej wymyślił sobie, że mam rynny wyczyścić z liści! Tak więc jak prawdziwa kobieta pająk-na czworakach posuwałam się po całym dachu i sprawdzałam jedną dachówkę po drugiej. Znalazłam jedną prawdziwie pękniętą, a i ta jest częściowo włożona pod gąsior i złamały ją pewnie naprężenia, być może jeszcze w czasie kładzenia dachu. Następnie uzbrojona w długi badyl czyściłam rynny z liści i chwaliłam pod niebiosa mojego dekarza-fachowca, który się absolutnie nie zgodził robić kosza węższego niż 10cm! Chwała mu że mnie niewierną przekonał i teraz nie muszę wydłubywać liści z kosza wykałaczkami! Popatrzyłam też sobie z bliska na obróbki komina i zbudowana tym widokiem zeszłam z dachu. Podsumowanie dwuletniego pobytu moich dachówek (Roben Jesienny Liść) na dachu wypadło pozytywnie. Również dekarz, myślę, godzien jest pochwały. Natomiast po zejściu z dachu zauważyłam, że tą pękniętą dachówkę mogłam spokojnie wyśledzić od spodu albowiem tylko tam słońce prześwituje przez dach i folię na wylot...

 

 


cdn

 

 


Z ZYCIA DOMOWNIKA – po pierwszym lecie

 


Otóż i przeszło koło nosa lato i zmierzamy się z nadejściem jesieni. Niestety niewiele zmieniło się od listopada 2002, kiedy to wprowadziliśmy się do naszego domu. Są jednak rzeczy dobre, np. zdrowie mojego męża. Po rehabilitacji nastąpiło tak znaczne cofnięcie się jego dyskopatii (przepraszam lekarzy, którzy to czytają za moje słownictwo), że Marek już się nie kwalifikuje na operację nawet jakby chciał. Poza tym uzupełniliśmy troszkę umeblowanie, choć wciąż były to zakupy od przeceny w Ikei do okazyjnie kupowanych rzeczy na różnych aukcjach (np. Allegro) i dom nasz pod tym względem stanowi tzw „patchwork”. Kwiatów doniczkowych przybyło mi tyle, że w zasadzie zasłonek nie potrzebuję. Zdążyliśmy już też remontować: dwa razy ciekła zabudowana zmywarka („Whirpool 6sty zmysł”... L), co spowodowało zniszczenie listwy podszafkowej w kuchni. (Okazało się przy drugiej naprawie, że kupiliśmy zmywarkę z fabrycznie pękniętymi drzwiczkami.) Ileż ja się nabiegałam (blondynka...) za dobraniem nowej listwy do zabudowy kuchennej („Pani, bo to taki popularny kolor, że jak tylko listwy przyjdą to zara wyjdą...”) a tu mój mężunio roztropnie poszedł do naszej dużej łazienki (obecnie w funkcji magazynu) i przyniósł mi tąże, którą pozostawili montażyści kuchenni... Pies rośnie i hula po ogrodzie, coraz bardziej przypominając swoją postacią tą moją wymarzoną rasę (zamiast małego, bezkształtnego, puchatego stworka). Jedziemy w Październiku pierwszy raz na wystawę, a ja ćwiczę się w roli tresera i nawet dobrze mi to wychodzi. Pies np. siada na żądanie, ale tylko zadane moim głosem... (co troszkę frustruje Marka, który jak to chłop, chciałby zbierać plony, chociaż sam nie siał... ).

 


Były też tej wiosny i lata rzeczy gorsze a głównie sypnięcie się firmy Marka i strata jego pracy. Tak więc ponieważ „hubby” dopiero raczkuje w swojej własnej firmie, kazał mi się nie spodziewać dochodów z jego strony przez co najmniej rok, zatem wszelkie większe wydatki muszą znowu poczekać, aż się „dorobimy”.

 


Całą wiosnę zatem i lato przeżyliśmy w dziczy ogrodowej (parę razy nawet tą dzicz skosiliśmy przy pomocy podkaszarki żyłkowej i wtedy przypominała ogród). Dom czekający na dalszą część kostki jest obsypany dookoła warstwą piasku i ten piasek wdzięcznie nosi nam się do domu. Taras w swojej postaci bez zrobionej podłogi służył nam doskonale, wciąż kawa o słonecznym poranku na moim tarasie pozostaje jedną z moich ulubionych chwil. Przez ten czas ja zajmowałam się ciułaniem doniczek do zdobycznych kwiatów i słowo daję wydałam już na to z 1000zł i jeszcze nie kupiłam wszystkiego! Teraz czekają mnie firanki, które jak obliczyłam średnio wyniosą 300zł za okno, więc też idzie to wolno. Natomiast projekt naszego ogrodu, rodzony w bólach razem z drugim dzieckiem projektantki, jest wreszcie na ukończeniu. Do ma być wpisany w dwa okręgi z płyt piaskowca, które oddzielą od siebie poszczególne strefy: bardziej zieloną i kwitnącą tuż koło domu i rekreacyjną w środku drugiego z okręgów. Pod lasem będzie paprocisko i pole konwalii. W najbardziej słonecznej części ogrodu posadzimy drzewa owocowe po jednym z każdego gatunku (czereśnie, jabłka, śliwy, brzoskwinie, morele) wywalczone przez mojego męża - z domu ogrodnika, ale wpisane będą płynnie w ogród ozdobny co wywalczyłam ja – z powołania budowniczy domów . Z sukcesów ogrodniczych udało mi się do tej pory posadzić wzdłuż płotu kilka bzów i jaśminów, które w tym roku już kwitły, no i winobluszcz pięcioklapowy posadzony późną wiosną porósł mi ścianę garażu aż po sam okap. Być może sypnęło mi się za dużo nawozu .

 


A skoro omówiłam już przeszłość pora rzec nieco o planach: otóż dzisiaj właśnie przychodzi wujek ułożyć gres w wejściu do domu i na tarasie. (Moja frustracja z powodu marnego estetycznie wyboru płytek pozostaje niezmienna od zeszłego roku). Postawiłam też twarde ultimatum: w tym roku należy rozrównać wreszcie tą ziemię, która wciąż zalega na stercie i założyć trawnik. Musiałam walczyć kilka dni zanim dostałam obietnicę, że tak się stanie, ale czynów jeszcze nie widać. Wygodnie żyje się we własnym domu, szczególnie wygodnie gdy nie ma za dużo roboty...

 


c.d. (być może) n.

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA – wiosna!

 

Mieszkamy już pięć miesięcy! Nawet nie zauważyłam jak to minęło! No i zgodnie z przepowiedniami sąsiada przez te pięć miesięcy nie zrobiliśmy praktycznie nic nowego, oprócz przestawienia nadprogramowej lodówki z holu do pomieszczenia gospodarczego. Nawet nie wszystkie drzwi wewnętrzne mają klamki!

 

Po budowie musiałam się jednak zająć wszystkimi zaniedbanymi przez ten czas sprawami: szczególnie zdrowiem dzieci. Mieszkamy teraz koło lasu, a u Gosi alergia na drzewa i trawy wszelakie jest bardzo mocna. Poza tym jej uzębienie ucierpiało przez zaniedanie budowlane i przez ostatnich kilka miesięcy walczyłyśmy z panią stomatolog z powstałymi ubytkami. Szło nam bardzo wolno, bo Gosia nie pozwala sobie przy zębach długo dłubać, a ja nie chcę jej zmuszać, żeby nie wywołać jakiejś niepotrzebnej fobii. Dodatkowo sprawiłam sobie wreszcie wymarzoną sunię (GoldenRetirevera), zdjecia na stronie: http://community.webshots.com/album/62940197nveMBt," rel="external nofollow">http://community.webshots.com/album/62940197nveMBt, która jest moim "trzecim dzieckiem" do której wstaję o 6 rano posprzątać po "nocnej działalności" jelit, mimo, że mogłabym pospać do 7.30. I oczywiście okazała się być... alergiczką. Tak więc ledwie uporządkowałam zdrowotne kwestie Gosi, przybyła mi sunia z którą jeździłam przez pewien czas do weterynarza co wieczór.

 

Przyszła wiosna! Dziś rano obeszłam całą działkę wdychając zeszronione aromaty ziemi i zobaczyłam pączki na bzach i porzeczkach! Tulipany jeszcze się nie przebijają, być może zostały zeżarte przez któreś z „dzikich” zwierząt, żyjących pod ziemią. Tak więc i we mnie soki ruszyły – postanowiłam zrobić więcej dla oka w moim domu – zadbać o zasłonki, rolety, być może finalne oświetlenie sufitowe, obrazki na ścianach, wiklinowy kosz na drewno itp. Największą w tym przeszkodą są oczywiście... finanse. Aż się wierzyć nie chce, że do niedawna wydawaliśmy kilkanaście tysięcy miesięcznie na budowę, a teraz problemem jest dla mnie wydanie 1500tys! Okazuje się, że budowa wyciąga z człowieka wszystko, a nawet jeszcze więcej i w takim stanie w jakim się ją zakończy, można potem żyć wiele lat - z powodów finansowych, oczywiście.

 

A tu pora na ogród. Widnieje nam tam „na oczach” ogromna góra humusu ocalonego spod domu (szacujemy ją na 18 wywrotek). Mamy tą ziemię wyrównać na działce, jednak wciąż nie możemy się zdecydować, czy robimy staw czy nie. Początkowo miał to być sposób na odwodnienie działki. Z wschodniej i południowej strony domu mieliśmy przeprowadzić rury odprowadzające wodę z dachu do tegoż stawu. A ponieważ ziemia pod nami wymarzona na naturalny staw (12m gliny!) a poziom wód gruntowych w szczytowych okresach sięga 0,5m pod powierzchnią ziemi, wydawałoby się że nie ma się nad czym zastanawiać. Mnie jednak nurtuje kwestia równowagi biologicznej w tym stawie i tego, czy damy radę o niego zadbać w taki sposób, żeby po pewnym czasie to nie było cuchnące bajoro. My niestety nie mamy czasu na codzienne wybieranie liści, a las jest po prostu tuż, tuż. Poza tym, potrzebne byłyby ryby, ale żeby mogły tam zimować, przynajmniej cześć stawu musiała by być głęboka na 1,5m. Mając 5cio letnie, bardzo żywotne dziecko, mam pewne obawy przed taką głębokością. No i żeby woda była natleniona, musi być zapewniony jej ruch. Tymczasem ja w fontannach nie gustuję, a żeby zrobić kaskadę, potrzebna jest jakaś skomplikowana aparatura, a na aparatury mechaniczne to ja mam alergię...

Jeśli jednak przynajmniej trawnik ma powstać w moim ogrodzie w tym roku, decyzja musi być wkrótce podjęta. Bardzo chętnie usłyszę porady doświadczonych forumowiczów na ten temat.

Czekam zatem niecierpliwie na cieplejszą pogodę, żeby wreszcie rano usiąść na tarasie i delektując się promieniami słońca wypić dobrą kawkę...

 

cdn

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA - smutna historia

 

Niedaleko mnie stoi sobie pośród innych pewien dom. Stał już w stanie surowym gdy jeździliśmy w poszukiwaniu działki. Wydawał się nam wtedy bardzo zaawansowanym, albowiem stan jego był częściowo wykończony od wewnątrz. Dom duży, dość zdobny, z podwójnym garażem, piętrem, skomplikowanym dachem pokrytym blacho-dachówką, kolumnami przed wejściem itp. Dom ma też drugie wyjście do ogrodu, który jest niebanalny - całe 3000m. Wtedy w całej posiadłości mieszkał tylko pies w skleconej trochę byle jak budzie z desek. Pies w zasadzie cały czas był sam i biegał po nieprzyzwoicie zapuszczonym ogrodzie - w zasadzie gruzowisku. Dom ten nigdy mi się nie podobał, jako, że jak na mój gust był zdecydowanie za duży i zdobny.

 

Poszukując działki zapoznałam bezpośrednich sąsiadów tej budowli. Powiedzieli, że budująca się para pracuje w dużych firmach, mają troje dzieci i żeby wszystkiemu podołać dwoje starszych odwieźli do babci, został u nich tylko najmniejszy, wtedy jeszcze nie chodzący synek. Sąsiedzi Ci nawet dożywiali psa mieszkającego na tej działce, bo właściciele najwidoczniej nie wyrabiali z takim dodatkowym obowiązkiem.

 

Minęły dwa lata. Często przejeżdżam obok tego domu i zawsze jest dla mnie smutnym zjawiskiem. Został już bowiem zamieszkany przez właścicieli, ale zewnętrznie nic się nie zmieniło. Dom wciąż jest nie otynkowany i nie dokończony, cała okolica to widoczne pobojowisko budowy. Właściciele użytkują tylko część domu, reszta zostaje bezużyteczna. Nigdy nie korzystają z ogrodu, bo praktycznie takiego nie mają - to po prostu zwały ziemi i gruzu. No i starsze dzieci wciąż podobno pozostają u babci.

Nie znam szczegółów całej historii i nie wiem dlaczego tak się to ułożyło. Ale jedno na pewno mogę powiedzieć. Dom przerósł swoich budowniczych, zjadł nie tylko ich marzenia i pieniądze, ale także życie rodzinne. Jest teraz przerośniętym pośmiewiskiem ambicji swoich właścicieli, którzy w porę się nie zastanowili, gdy porywali się z motyką na pałac. Szkoda mi tych ludzi i ich dzieci i zawsze kiedy tam przejeżdżam robi mi się smutno.

I taka to smutna historia ku przestrodze innym budującym...

 

cdn

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA - czy aby na pewno skończyliśmy budowę?

 

Człowiek tu już na laurach osiadł, rozluźnił się, nawet zaczął się z mężem o nowy płaszczyk kłócić (no w końcu skończyliśmy budowę, teraz spłacać kredycik i cieszyć się życiem), aż tu jak zwykle nocą, żarówka się w głowie zapaliła. Rozleniwienie bowiem po-budowlane powlokło mój umysł grubą zasłoną szczęścia i zadowolenia i zupełnie odwrócił moje myśli od innej niż wewnątrz-domowej przyszłości.

Tymczasem został miesiąc do Marca, który to jak wiadomo jest już początkiem wiosny. A my przecież mieliśmy tyle przez wiosnę i lato zrobić, co się zupełnie w mojej głowie rozmyło! Jak podliczyłam wydatki które nas czekają to doszłam do wniosku, że wcale nie ma się co cieszyć z poluźnienia finansów bo:

-jak się nie chce po błocie do kostek chodzić, to trzeba zrobić kostkę wokół domu. To parę tysięcy będzie.

-wiosną należy rozrównać teren wokół domu i spróbować go jakoś "ucywilizować", np założyć trawnik, posadzić drzewka i inne krzewy kwitnące co to długo rosną.

-ponieważ obiecałam sobie, że chociaż w bezpośredniej bliskości domu zacznę zakładać ogród, to kasę na to trzeba przygotować

-wciąż czeka nas jedna łazienka do zrobienia, to będzie pewnie z 15 tys. (wanna, dwie umywalki, kibelek, bidet (z deską czy bez?), płytki itp)

- powinniśmy też pomyśleć o płocie, bo stan obecny jest wysoce prowizoryczny - nie mamy nawet furtki a to co służy za bramę ... lepiej nie mówić.

- pojawiły się również pierwsze rzeczy do naprawy: robotnicy przy robieniu tynku uszkodzili rynnę w jednym miejscu a w drugim rozbili podbitkę. I myśmy tego bardzo długo nie zauważyli!

-trzeba zagospodarować spiżarnię odpowiednim systemem półek, podobnie w pomieszczeniu gosp.

 

Dochodzę zatem do wniosku, że błędem jest myślenie o budowie tylko do momentu oddania budynku. Ideałem byłoby gdyby przewidzieć kasę również na cywilizowaną okolicę. Niestety nam do ideału daleko...

cdn

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA - telewizor

 

 


Z tym telewizorem to tak jak z całym domem. Plany były ambitne - wyrzucić telewizor z salonu - zostaje tylko kultura, miłe pogawędki, mądre dyskusje, czerwone wino i stroje wieczorowe... Aha, no i święty spokój, bo jak wiadomo tam gdzie telewizor tam są dzieci...

 

 


I niemal by mi się moje plany udały, gdyby nie moja bogatsza połowa. Otóż OKAZYJNIE (skąd ja znam ten kit - w sklepach są właśnie bogate przeceny...) trafił mu się sprzęt zwany kinem domowym. Składa się toto z dwóch wysokich głośników, subwoofera (mam nadzieję, że nikogo nie obraziłam ) i jeszcze dwóch głośników które mają stać za plecami. Do tego oczywiście jest odpowiedni ampli-cośtam.

 

 


W tym momencie ruszyła machina propagandy, a moim mężu obudziła się moc, charakterystyczna dla tych którzy wierzą, że mają rację. Ponieważ właśnie po 12tu latach używania popsuła mi się moja archaiczna wieża - mój mąż zaraz podsunął mi wiadomość, że muzyki też można słuchać przez DVD+kino domowe. No i trochę głupio takie cudo montować w niewielkiej naszej sypialni i nie wykorzystywać jego możliwości. Po dłuższym czasie prania mózgu (ale raczej prania w Woolite ze zmiękczaczem, niż w proszku Rex ) poddałam się, skuszona głównie, acz nie tylko, tym słuchaniem muzyki.

 

 


Zatem Marek przystąpił do obmyślania całości. Telewizor z całym inwentarzem miał stanąć po drugiej stronie ściany która kryje zabudowę kuchenną (zdjęcia wkrótce). Niestety nie pomyśleliśmy wcześniej o pozostawieniu w podłodze peszli na przeprowadzenie ewentualnych kabli, no i w podłodze jest już drogocenna instalacja ogrzewania podłogowego. Zatem ta droga dla kabli odpadła.

 


Mój zmyślny mąż wymyślił zatem inny sposób. Ponieważ właśnie miały być kładzione płytki w kuchni, przewiercił się przez tą ścianę do kuchni i przeciągnął tamtędy odpowiednie miedziane przewody. Następnie zostały one poprowadzone pod płytkami przy kuchence, następnie ukryte pod rurą od okapu kuchennego, przeciągnięte strychem do naszej garderoby przy sypialni, w garderobie w kącie schodzą do poziomu cokołu w gabinecie i tuż nad cokołem są wyprowadzone do gabinetu. Jakiż mój mąż był dumny z tak zmyślnego rozwiązania swojego problemu! I tym sposobem telewizor wylądował w salonie. Osiągnęliśmy zatem taki sam sukces, jak przeciętny posiadacz psa, który zabrania mu kłaść się na sofie.

 

 


Natomiast z satysfakcją przyznaję, że pomimo telewizora w salonie, korzystanie z niego spadło w ZNACZNYM STOPNIU w porównaniu do życia blokowego, bo jednak najczęściej (np. w tą niedzielę) w ogóle go nie włączamy (aż do wiadomości), bo pali się kominek, albo nie włączamy bo są goście i słuchamy muzyki...

 

 


cdn

 

 

 


[ Ta wiadomość była edytowana przez: Alicjanka dnia 2003-01-20 11:19 ]

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA - dylemat nie przewidziany

 

Rzecz o której chcę dziś powiedzieć urodziła się wraz z montażem kuchni. Otóż postanowiłam zrobić kuchnię od A do Z (jednolicie), czyli zakupić wszystkie urządzenia do zabudowy, pomimo, że np. nasza "stara" lodówka nie jest jeszcze taka stara i jest zupełnie dobra. Oczywiście Marek nie skłonny jest do zbędnych wydatków, tak więc trzeba było ten zamiar jakoś umotywować. Ponieważ mieszkamy teraz z nianią, czyli przybyła nam jedna osoba, umotywowałam to tym, że potrzebujemy teraz większej lodówki. Jest nas więcej, będą goście, dzieci rosną, wiecie - tego typu zalewajka.

 

Sprzęt jak już wspominałam kupowałam "internetowo". Wybrałam z katalogu w Internecie i zmówiłam. Nie widziałam wcześniej tego na oczy. Nowa lodówka miała być sporo wyższa od poprzedniej, więc ZAŁOŻYŁAM, że będzie większa.

 

Tym czasem po montażu okazało się, że nowa lodówka, owszem, ma jedną dodatkową szufladę do szybkich zamrożeń, ma dodatkowy pojemnik do przetrzymywania świeżego mięsa i ryb, ale użytkowo powierzchnia lodówki jest MNIEJSZA niż ta poprzednia! Niestety taka jest reguła sprzętu do zabudowy - ZAWSZE MA MNIEJSZĄ POJEMNOŚĆ OD WOLNO STOJĄCEGO! Co więcej, do nowej lodówki nie można np. wstawić garnka, bez wyjmowania całej jednej półki, co powoduje dodatkowy DRASTYCZNY spadek pojemności!

 

Było to dla mnie bardzo nieprzyjemne zaskoczenie, bowiem spodziewałam się, że tym zakupem zapewnię sobie "lodówkowy spokój" na przyszłość. Tym czasem przez pierwsze święta ratowała mnie stara lodówka stojąca w holu i tylko dzięki użyciu obydwu sprzętów się udało przechować towar na 14 osób. Obecnie nadal używamy obydwu lodówek, choć gdybyśmy się bardzo ścieśnili MOŻE zmieścili byśmy się w jednej. Zaczynam się zatem zastanawiać nad sensem wydawania, lub sprzedawania za grosze dotychczasowej lodówki, skoro w awaryjnych przypadkach okazuje się być niezbędna? Przypuszczam, że latem też będzie konieczna.

 

Bezpośrednio mówiąc, wydaje mi się że nie skorzystamy nic na tym, że się jej pozbędziemy. Ale jeśli ma zostać, to rodzi się dylemat GDZIE JĄ UMIEŚCIĆ. Dumna jestem z faktu, że mój dom jest dość przemyślany i wszystkie sprzęty mają swoje zaplanowane miejsce. Z tego jednak powodu NIE MA zbędnego miejsca na całkiem spory sprzęt jakim jest dodatkowa lodówka. Nie mam serca wsadzać jej Markowi do garażu, skoro tam jest jedyny kawałek miejsca przeznaczonego na "warstat". Zatem może stanąć tylko w pomieszczeniu gospodarczym, gdzie będzie wystawać z wnęki na jakieś 20cm i utrudni tym samym korzystanie z tego pomieszczenia. Uniemożliwi mi też umieszczenie suszarki na bieliznę w zaplanowanym miejscu, czyli będę musiała na nią znaleźć miejsce - pewnie przeniosę do dużej łazienki, bo nie mam innego wyjścia. Moja mama co prawda ma suszarnię w garażu i sobie chwali, ale ja mam pewne opory przed takim rozwiązaniem.

Jak widać w tej sytuacji wpadliśmy (w zasadzie przeze mnie) w pułapkę podwójnego lodówkowego prądu, pomimo, że tak uważnie dobieramy sprzęty, żeby były oszczędne, zmieniamy żarówki itp. I znowu się okazuje, że wszystkiego nie da się przewidzieć!

 

cdn

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA - gaz i okna

 

 


Wczoraj, gdy tylko puściły mrozy, Marek po pracy w te pendy poleciał z latareczką sprawdzać ILE GAZU OSZCZĘDZIŁ (kosztem zdrowia swojej rodziny ). Do tej pory nie mógł tego zrobić, bo na zegarze w zbiorniku zrobiła się gruba skorupa lodu, której nie chciał na siłę rozwalać. Ze sprawdzianu wyszło nam co następuje:

 


* w zbiorniku pozostało 38% gazu (912 litrów)

 


* przez cztery miesiące opalania spaliliśmy zatem 1488l, czyli 372l na miesiąc.

 


* za pierwsze tankowanie płaciliśmy 0,89 zł zza litr co daje miesieczny wydatek 331zł. Niestety następne ładowania będą kosztowały ponad złotówkę, a jak bardzo ponad zależeć będzie od sezonu (w lecie dużo taniej).

 


* Pozostały gaz ma szansę starczyć nam zatem na 2,5 miesiąca, przy podobnym poziomie ogrzewania.

 

 


Plan Marka przewiduje, że gazu ma nam starczyć do Czerwca, czyli dwa razy dłużej. Wynika z tego, że musimy o połowę ograniczyć ogrzewanie. Np pozostawić tylko obcję minimalną ogrzewania do 18 stopni a resztę dociągać kominkiem - co da się zrobić przy współpracy naszej niani, która musiała by dorzucać do ognia w ciągu dnia. Drugą rzeczą którą należy mieć na uwadze jest fakt, że po Marcu powinniśmy potrzebować gazu tylko na ogrzewanie wody (?).

 


No cóż. Zaczyna się zatem bój o gaz - eksperyment przeprowadzany na naszych żywych organizmach. Inna rzecz, że w 18 stopniach też da się żyć, a dzieciom to nawet idzie na zdrowie, bo się hartują. O efektach będę zainteresowanych informować.

 

 


Przechodząc do zupełnie innego tematu muszę dodać, że dziś wyjaśniła się zastarzała kwestia "regulacji uchyłu" w moich oknach. Dla niezorientowanych dodam, że zakupiłam okna Gebauer z obcją "regulacji uchyłu" w sypialniach, kuchni, dużej łazience i drzwiach balkonowych (części uchylnej). Przez rok jednak nie umiałam odnaleźć tej funcji w swoich oknach, a z firmy Gebaurer nie mógł, lub nie chciał przyjechać ten jedyny specjalista w całej firmie, który wie jak się ta funkcja manifestuje. No i wreszcie, niemal w rocznicę zamówienia okien - specjalista przyjechał w towarzystwie dwóch dodatkowych osób. I co się okazało? Po pierwsze funkcja regulacji uchyłu nie reguluje w rzeczywistości UCHYŁU tylko OTWARCIE okna. Są to takie dodatkowe łapki na wewnętrznej stronie otwieranego okna (blisko klamki), które pozwalają leciutko OTWORZYĆ okno i po przekręceniu klamki nieco w dół, w tej pozycji okno zablokować. W efekcie zatem dostaje się przez to okno więcej powietrza niż przy mikrowentylacji. Ja te ząbki we wszytkich oknach oprócz balkonowych mam, tylko zostały one źle zamontowane (mijają się zupełnie w każdej pozycji klamki). Panowie zatem przyślą mi PRZESZKOLONEGO tym razem serwisanta, który przeniesie te ząbki w dobre miejsce i będę mogła tą funkcję używać! Po roku! Wreszcie! Hurra!

 


Natomiast posiadanie "regulacj uchyłu" (czyli w rzeczywistości regulacji otwarcia) w oknach, ELIMINUJE możliwość posiadania mikrowentylacji. Czyli w dobrej wierze pozostawiając na noc okna w pozycji mikrowentylacji, nie miałam do tej pory nic. No cóż. Tak to jest z opcjami MIKRO, które można wykryć tylko przez MIKRO-skop. Natomiast wypada się cieszyć, że pomimo braku mikrowentylacji, okna w naszym domu nie są zaroszone. COŚ zatem mimo wszystko działa!

 

 


cdn

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA - przyjemności

 

Wreszcie zabrałyśmy się z moją znajomą projektantką ogrodów za opracowanie planu nasadzeń w moim przyszłym ogrodzie. Pierwsza wizualizacja jest do obejrzenia w moim albumie na webshots (http://community.webshots.com/image5/7/74/51/60677451kTHTxw_fs.jpg" rel="external nofollow">http://community.webshots.com/image5/7/74/51/60677451kTHTxw_fs.jpg). Jestem zachwycona możliwościami projektowania programu który ta projektantka używa, bo mogę obejrzeć jak będzie wyglądał efekt - a to w moim przypadku znacznie ułatwia decyzję. Niestety należy zdać sobie sprawę z tego, że nie stać mnie będzie na nasadzenie całego projektu od razu. Tym bardziej, że w grę wchodzą dość drogie gatunki (różaneczniki, hortensje, magnolie, wrzosowisko) i spory kawał ziemi (1600m2). Niemniej jednak z planem w ręku łatwiej będzie dosadzać poszczególne pozycje wg logicznej całości i uzyskać przemyślany efekt - zupełnie jak w przypadku budowy domu.

 

Druga przyjemność to pies. Mój rodzinny Golden Retriever (suczka) się już urodził i za 1,5 miesiąca będzie z nami! Chodzę teraz i myślę gdzie położyć legowisko i gdzie postawić miski (tu mam problem bo nie mam takiego ustronnego miejsca w domu). Sprawa imienia też jeszcze nie rozwiązana.

 

Narodziły się zatem nowe pasje które zapełnią mi pustkę po okresie budowy własnego domu.

cdn

 

 

[ Ta wiadomość była edytowana przez: Alicjanka dnia 2003-01-15 10:35 ]

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA - niedociągnięcia?

 

Jak już wspomniałam atmosfera u nas w domu jest zmienna. W zasadzie każdego ranka powtarzają się dwie czynności: najpierw człowiek idzie się przywitać z piecem i zapytać jaka jest temperatura na dworze. A potem idzie sprawdzić jaka jest temperatura w łazience. Następnie drugi w kolejce do łazienki człowiek (ja) pyta się tego pierwszego (Marek) jak tam dziś? Odpowiedź pada np -7 i zimno. Znaczy to, że zarówno na dworze jak i w łazience jest zimno. Może bowiem być też odpowiedź -15 i ciepło, co oznacza, że z niewiadomych przyczyn w łazience jest ciepło pomimo -15 stopni na dworze.

 

Okazuje się "w praniu", że w tejże łazience jak i w okapie kuchennym popełniliśmy błąd. Albowiem rury wentylacyjne odprowadzające powietrze okapem i rurą wentylacyjną w łazience przechodzą przez nie ogrzewane poddasze zanim dojdą do kominka na dachu. Jednakowoż rury te nie zostały na wysokości strychu ocieplone i jeśli dostanie się do nich powietrze z dużą ilością pary (np po kąpieli, lub w czasie gotowania) to para ta skrapla się na rurze zanim dotrze do dachu i z powrotem wraca do pomieszczenia w postaci kapiącej z różną intensywnością wody. Marek twierdzi, że naprawienie tegoż niedociągnięcia nie jest łatwe w przypadku okapu, bo rura tam idąca jest elastyczna (z takiej harmonijkowej blachy aluminiowej) i żeby ją ocieplić trzeba by skonstruować wokół niej stelaż do podtrzymania ocieplenia.

 

Druga rzecz która okazuje się być niedociągnięciem to wielkość zbiornika z gazem, który stoi u nas w ogrodzie. Jest ona bowiem prawdopodobnie za mała (2700 l pojemności - maksymalne załadowanie to 80%), abyśmy mogli na takiej ilości gazu pociągnąć cały rok. A jak wiadomo ceny gazu latem znacznie się różnią od cen gazu zimą. Dobrze byłoby latem, przy najniższych cenach załadować taką ilość gazu która opędziła by cały rok, bez potrzeby nerwowego zaglądania w miernik zużycia i chaotycznych ruchów w sterowniku pieca w celu ograniczenia temperatury i oszczędzenia gazu. Niestety ta refleksja dana jest nam dopiero teraz i obecnie mój mąż walczy w sztafecie na dociągnięcie gazem z naszej butli przynajmniej do Maja. O wynikach sztafety będę Szanownych Państwa informować...

 

cdn

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA – montaż kuchni

 

 


18tego o 7.30 przywieziono mi sprzęt kuchenny. Wszystko fabrycznie zapakowane, gwarancja była podbijana na miejscu. Sprzęt stanął w salonie.

 

 


19tego ok. godz. 18tej nadjechały meble z panami montażystami. Panowie mieli zasadę montażu bez jednego słowa. Najpierw próbowali dojechać bez rozmowy ze mną, ale się nie dało. Zajechali na zupełnie inną ulice, ale podobny numer, postali jakiś czas i wreszcie pokonując wstręt zadzwonili.

 


Gdy już przyjechali, starali się nic nie powiedzieć, ale powiedzieli dzień dobry, bo ja zaczęłam. Potem milcząco wyładowywali szafki (elegancko zafoliowane) do salonu, a my w tym czasie wynosiliśmy stare szafki i sprzęt do (dzięki Bogu) pojemnego holu. Mimo wszystko zrobiło się ciasno. Przyjęłam Panów kolacją, bo w końcu jechali ponad 5 godzin. Nic nie powiedzieli. Prosiłam, że jeśli mieli by jakieś pytania, niech dzwonią. Niestety. Sama musiałam dzwonić.

 


Zabrali się zatem do roboty jeszcze tego samego wieczora. Spytałam kiedy skończą. Chcieli by skończyć w sobotę do południa, odrzekł jeden półgębkiem i uciekł z moich oczu. Zatem przejęłam inicjatywę. Ponieważ następnego dnia miałam być w pracy, a mieli przywieźć mi do wyboru dwa rodzaje szkła, dwa rodzaje uchwytów i kosze na garnki (studio proponowało mi w zamian zwykłą półkę w szafce narożnej o wymiarach 120x50 z drzwiczkami o szerokości 50cm). Wybrałam szkło, wybrałam uchwyty, wybrałam jednak kosz. I następnego dnia pojechałam do pracy. Marek jednak jako człowiek zaprawiony w budowie, wieszczył mi już tydzień wcześniej, że KTOŚ MUSI BYĆ W DOMU, BO NA PEWNO COŚ SIĘ URODZI! Zatem w drugiej połowie dnia zjechał do domu, co by panom na ręce patrzeć.

 


Po południu dostałam od Marka telefon, że w lodówce do zabudowy brakuje suwaków do umocowania drzwiczek meblowych. Oryginalnie zapakowane były dwa a potrzebnych jest jeszcze o dwa więcej. Była godzina 15,30. zatem zaczęłam od zadzwonienia do serwisu Whirploola (czynny do 16tej). Okazało się, że faktycznie suwaki nie są włączane w zakupioną, fabrycznie nową lodówkę do zabudowy. Suwaki powinny mieć studia kuchenne, a jak nie to trzeba je kupić. Z dwóch punktów serwisowych Whirpoola suwaki miał jeden. Pan powiedział, że notorycznie przyjeżdżają po nie rozsierdzeni klienci, lżejsi o jakieś 2300zł na lodówkę, do której nie zostały załączone niezbędne suwaki kosztujące 16zł za sztukę! To jest marketing po polsku! Potajemny wyjazd z pracy po suwaki zjadł mi 2 godziny czasu. W tym czasie, jak się później okazało, Marek jeździł z panami po sklepach w poszukiwaniu śrub do skręcenia blatu, bo nie wzięli. Stracił na to godzinę. Wieczorem przywiozłam suwaki. W domu panował niesłychany bałagan. Panowie oprócz milczenia mieli drugą zasadę wziętą prosto z piosenki Elektrycznych Gitar: „przewróciło się- niech leży”. Marek (zodiakalna panna!!!) zapytał nawet w pewnym momencie z niesmakiem czy się nie pozabijają na tym syfie. Powiedzieli, że się przyzwyczaili.

 

 


W sobotę około dwunastej faktycznie skończyli. Nie zamontowali tylko płyty elektrycznej (prąd trójfazowy – musi być do tego użyty elektryk), okapu, zlewu i zmywarki (do tego zarządali hydraulika).

 


W tym czasie zjechała moja Mama gotowa do przygotowywania dań świątecznych (wigilia na 14 osób!).

 


Zadzwoniłam do hydraulika. Powiedział, że najwcześniej może w poniedziałek rano (wtorek to Wigilia!). Zatem zapłaciłam panom od montażu i zabrałam się za sprzątanie, zakupy i gotowanie (w międzyczasie wpadł elektryk i przyłączył co trzeba). Garnki z mamą nosiłyśmy do mycia do pomieszczenia gospodarczego. Nie powiem – było to uciążliwe.

 

 


W poniedziałek rano zjechał hydraulik. Zostawiłam go z mamą i pojechałam do pracy. W kolejce WKD dostaję telefon – syfon do zlewu Franke jest nie od tego modelu! Siedzę zatem w tej kolejce i dzwonię do dostawcy. Dostawca na to w lament: „znowu ci montażyści! Syfon jest dobry tylko cośtam, cośtam”. Powiedziałam mu, że dam mu telefon hydraulika nie się sami dogadają z tą chińszczyzną i dadzą mi znać jak w końcu jest. Za chwilę dzwoni hydraulik – syfon jest nie ten. No to dzwonię do dostawcy. Ludzie w kolejce już wyczuli w tym czasie kolejny odcinek „usterki” na żywo i zainteresowaniem nadstawili ucha. Dostawca zaczął mnie przepraszać, że to jednak jego wina, nie wie jak to się stało itp. Co zrobić. zadzwoniłam do hydraulika i zapytałam czy ma możliwość wypożyczenia popranego syfonu ze znajomego sklepu z tymi zlewami w Milanówku. Niestety nie mógł. Zatem zapytałam czy przyszedł by jeszcze tego wieczora i zamontował mi ten zlew i zmywarkę (wigilijne NACZYNIA NA 14 OSÓB!!!). „ Pani nie ma Boga w sercu”! No nie mam. Dobrze przyjdzie. Zatem z dostawcą się umówiłam, że przywiezie mi syfon do pracy.

 

 


Wieczorem gdy zadzwoniłam do hydraulika strasznie jęczał. Ale w końcu zdecydował się przyjść w Wigilię rano. Wieczorem jeszcze zjechał stół i krzesła. Stół Marek składał jeszcze tej nocy.

 


I tak Wigilia zaczęła mi się od wizyty hydraulika. Pracę zakończył około południa i skasował ode mnie 150zł za dwie wizyty. A na zakończenie pożyczył mi z okazji świąt (jako zadośćuczynienie za ostre słowa które od Marka usłyszał kiedyś wcześniej) żeby mój mąż ludzkim głosem przemówił.

 

 


Byliśmy z Markiem i Mamą wykończeni tą szarpaniną. W międzyczasie oczywiście trzeba było zrobić zakupy, prezenty, zastawę stołową (IKEA), bo my do tej pory żyliśmy po studencku – każdy talerz z innego kompletu. Marek zakupił w niedzielę prawie trzy metrową jodłę kaukaską, którą dzieci przybrały jak tylko pięknie mogły (w zasadzie dzieci zaczęły ubieranie, a jak się znudziły to ich mamusia kończyła ubieranie przez cały wieczór (z drabinki – gwoli ścisłości)).

 


Ale jak już przyszedł wieczór, rozłożyliśmy i zastawiliśmy stół, rozpaliliśmy w kominku i zasiedliśmy całą rodziną, świat znowu wydawał się piękny... A dla nas jak zwykle nauczka: nic na ostatnią chwilę (jeśli to w ogóle na budowie możliwe...)

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA – BANK!!! http://www.afternight.com/smiles/splat.gif" rel="external nofollow">http://www.afternight.com/smiles/splat.gif

 

Posłuchajcie opowieści z życia klienta PKO BP.

Otóż dzisiaj na dobry początek roku dostałam od tegoż banku dwa sms-y (uzgodniona między nami forma powiadamiania o stanie konta), które zawiadamiały mnie, że pobrano z mojego konta kwotę 18 500 zł (osiemnaście tysięcy pięćset) i tym samym saldo debetowe na moim koncie zostało przekroczone.

 

Jakaż była moja refleksja? Najpierw kilka razy policzyłam zera, bo mi się wydawało, że od sylwestra jeszcze mi się w głowie miesza.

Gdy już policzyłam zera doszłam do wniosku, że taką kwotę mógłby mi ktoś z konta pobrać przy pomocy numeru karty VISA. Niestety w Grudniu płaciłam ta kartą przez internet, więc taka możliwość wydawała się logiczna. A należność z karty pobierana jest przecież pod koniec miesiąca. Postanowiłam się jednak nie denerwować, bo może Pani od sms-a się paluszek omsknął.

Zaczęłam zatem dzwonić do banku. Oczywiście numer był ciągle zajęty. Po 15min połączyłam się z Panią od sms-ów. Pani szeleściła papierkami ale nie chciała mi podać żadnych szczegółów, tylko kazała dzwonić ponownie do działu kredytów bo to o kredyty chodzi (mam tam kredyt hipoteczny na dom).

Pani w kredytach (po uprzednim 15min oczekiwaniu na połączenie) potwierdziła, że pobrano z mojego konta 18 500zł z tytułu kredytu mieszkaniowego i kazała dzwonić do następnej pani od kredytu. Wtedy to już się naprawdę zdenerwowałam, bo jeśli pobrali mi taką kwotę z konta to może znaczyć, że z jakiejś przyczyny zerwali ze mną umowę.

Nie mogłam się dodzwonić. Wreszcie Pani, która odebrała (pamiętała mnie z czasów negocjalcji kredytowych) po usłyszeniu wieści powiedziała: „O jezu, proszę zaczekać zawołam koleżankę!” i zostawiła mnie wiszącą na linii przez pięć minut. Koleżanka która następnie przyszła oznajmiła mi obojętnym tonem:

„wie Pani, to robi maszyna (znaczy automatycznie pobiera należność z tytułu odsetek z mojego konta) i czasami jej się zdarzają błędy. Chociaż z reguły tego nie robi. Zwrócimy Pani na konto kwotę z dniem pobrania, choć pewnie nie dziś, bo polecenie musi potwierdzić centrala.”

 

Ani przepraszam, ani że jej przykro a moje serce myślałam, że mi wyskoczy z piersi. Gdybym była strszą panią, lub też chorą na serce, to już bym wąchała kwiatki od spodu.

 

Czy teraz rozumiecie dlaczego NIENAWIDZĘ BANKÓW (Z PRZEWAGĄ JEDNEGO...)?????!!!!!!

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA – powrót tematu kuchni

 

 


Z tą kuchnią to nieszczęśliwie się zaczęło od samego początku. Być może zawinił nieco mój tryb życia (czytaj godziny pracy) i niemożność wędrówek ludów od jednego „salonu” kuchennego do drugiego. Być może nie trafiłam do właściwych ludzi i zostałam z fantem sama ze sobą.

 


Dodam tylko, że Marek się od kwestii kuchni zupełnie odciął, więc tym bardziej za efekt końcowy odpowiadam sama.

 

 


O projekcie kuchni pisałam w dzienniku już dużo wcześniej – skorzystałam z usług najbliższego „studia” kuchennego, które projekt robiło za 100zł. Efekt był wysoce mizerny, ale dał mi podstawę do zmierzenia się z projektowaniem samej.

 


Z kuchnią musiałam zdążyć przed świętami. Podjęłam zatem wątek tej jesieni, dostałam od znajomych kilka namiarów na polecane „studia”. Zamówiłam wyceny, wszystkie były kwotowo zbliżone do siebie (blisko 8 tys za meble bez okuć i koszy). Wśród wybranych było również studio mebli Black Red White, które to kuchnie widziałam na targach Muratora i bardzo mi się podobały. Jesienią jednak firma ta podniosła ceny o ok. 14% i w związku z tym odpadła z eliminacji, bo ja się musiałam z całością zmieścić w 20 tys. (ze sprzętem). Najbardziej konkurencyjna cenowo firma mieściła się w Elblągu. Meble które ta firma montuje bierze z fabryk Drewpol i Kronpol, których korzystają również duże i znane saloony. Tak więc o jakość byłam spokojna. Pozostała jeszcze zagrożona estetyka i szczegóły wykończenia, które wśród polskiej braci profesjonalnej są na ostatnim miejscu w hierarchii wartości – a u mnie na drugim po jakości.

 

 


Zastanawiałam się nad meblami drewnianymi, ale cenowo okazały się poza moim zasięgiem (oprócz oczywiście tych sośnianych od stolarza, które nie wchodziły w grę). Zatem postanowiłam zakupić MDF, który miałam w kuchni w bloku przez cztery lata i z którego byłam tam zadowolona (pod względem użytkowym). Jakież było moje zdziwienie, gdy panowie którzy montowali mi w późniejszym czasie meble orzekli, że te moje blokowe meble były... drewniane, tylko pomalowane jakąś tajemniczą białą farbą i dlatego uważałam je za MDF...

 

 


Kolorystycznie chciałam jednolite bukowego koloru drzwiczki, w połączeniu z granitowym ciemnym, grafitowym blatem. Po obliczeniu kosztów blat granitowy odłożyłam sobie w dalszą przyszłość i postanowiłam tymczasowo () skorzystać z blatu systemowego – zaproponowanego przez salon, a kiedyś wymienić go na granit.

 


Od opisanego wyżej koloru mebli odwiodły mnie dwie rzeczy: po pierwsze obawiałam się, że takie meble „zlały” by się kolorystycznie z podłogą. Po drugie zamówiliśmy do jadalni stół i krzesła z fabryki Klose w kolorze czereśni antycznej, która w praktyce ma pomarańczowawy odcień. Tak więc różowawy buk mógł by i tu stanowić dysonans. Trzecia kwestia to to, że kuchnia znajduje się u nas po północno-zachodniej stronie domu i chciałam ją nieco optycznie rozjaśnić. Wybrałam zatem zestawienie kolorystyczne, które okazało się być najbardziej popularne obecnie ze wszystkich: drzwiczki pełne waniliowe, drzwiczki przeszklone koloru „calvados”, czyli właśnie takiej ciemnej pomarańczowawej barwy. Podobny kolor miały mieć boki mebli i blat. Jak się okazało takie meble ma mój sąsiad EM (pozdrówka!), mój najbliższy, ulubiony sąsiad też takie wybrał, choć jeszcze nie zamówił, no i dalsi znajomi którzy wybudowali się zupełnie w innym rejonie W-wy też taki zestaw nabyli. Cóż. Dla mnie oryginalność jest jednak dużo mniej ważna niż funkcjonalność i jakość, dlatego stresuję się tym faktem w bardzo niewielkim stopniu.

 

 


Zatem gdy wybrałam już saloon, zasiadłam do przemyśleń funkcjonalnych. Niestety od żadnej z osób zajmujących się zawodowo kuchniami, nie uzyskałam cennych przemyśleń, lub rozwiązań w celu maksymalnego wykorzystania przestrzeni. Dam tylko jeden przykład takiegoż rozwiązania.

 


Chciałam mieć piekarnik i mikrofalę w słupku, żeby się nadmiernie nie schylać. Wszystkie studia umieszczały mi ten piekarnik na poziomie blatu (85cm) i nad nim mikrofalę i jeszcze jedną szafkę do której musiała bym sięgać z drabinki. Ponieważ jednak jestem dość marnego wzrostu, a nianię która siedzi w ciągu dnia z dziećmi mam półtora-metrową, męczyło mnie uczucie, że z tym piekarnikiem rozwiązanie nie jest dobre. I dopiero przeglądając bardzo uważnie ofertę IKEI wypatrzyłam, że ich piekarniki w słupku ZAWSZE zaczynają się na wysokości 50ciu kilku centymetrów, czyli na poziomie blatu jest mniej- więcej połowa piekarnika i wtedy do mikrofali nad piekarnikiem można swobodnie zajrzeć.

 


Zarządziłam zatem taką zmianę w projekcie zabudowy. Niepewna wybranej kolorystyki skorzystałam z płyty załączonej do jakiegoś magazynu kolorowego na którym był schareware programu do projektowania kuchni. Pokonując wrodzony kobietom opór do skomplikowanych oprogramowań, przegryzłam się przez wielość możliwości i projekt kuchni wykonałam. Wyobraziłam sobie jak stoję w tej kuchni i chcę schować talerz. Nie ma gdzie. W projekcie zaproponowano mi obok zmywarki stojące jedna przy drugiej dwie szafeczki o szerokości 30 i 40cm. Złączyłam je zatem w jedną i zrobiłam szuflady w prowadnicami Bluma, na potrzeby trzymania zastawy stołowej. W praktyce okazuje się to być bardzo dobre rozwiązanie. Itd., itp. Walczyłam z projektem ale wciąż mam wrażenie że nie dość doskonale. Urodziła mi się z tego refleksja, że brak jest prawdziwych profesjonalistów w segmencie kuchni „economy” (choć uważam, że wcale tak mało ta kuchnia nie kosztowała). Być może jedynie IKEA sprostała by moim oczekiwaniom projektowym, choć wydaje mi się, że ich meble nie są zbyt długowieczne. Ale mogę być subiektywna.

 

 


Po przegryzieniu się przez projekt wysłałam do Elbląga ostateczną wersję (wyrysowaną zupełnie jak u profesjonalistów ołówkiem na papierze) i czekałam 6 tygodni na wykonanie.

 


Po uwzględnieniu zawiasów i prowadnic Bluma, szyb, klamek itp. Koszt mebli zamknął mi się w 10 tys.

 


Sprzęt (w większości Whirpool) zamówiłam w poleconej hurtowni na Bartyckiej, gdzie dostałam bardzo korzystny upust od cen cennikowych. A np. zlew Franke kupiłam u nich... za pół ceny. Chętnym podam namiary, bo naprawdę warto! Dostawa sprzętu na drugi dzień po zamówieniu, mają WSZYSTKO co na rynku, plus także ceramikę łazienkową, baterie i sprzęt RTV i AGD.

 


Łącznie zatem cały sprzęt do zabudowy z płytą ceramiczną, mikrofalówką, zmywarką (szósty zmysł), piekarnikiem, lodówką, zlewem Franke i baterią z wyciąganą wylewką i mikserem Brauna model 5550 (500w) zamknął się w drugich 10 tys. W międzyczasie wujek kafelkarz okładał nam płytki kuchenne.

 

 


19tego Grudnia meble zjechały i zaczęła się polka!

 


Ale o tym w następnym odcinku...

 

 

 


[ Ta wiadomość była edytowana przez: Alicjanka dnia 2003-01-02 11:53 ]

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNKA - pora na remont

 

Ponieważ zbliżają się Święta atmosfera robi się cokolwiek nerwowa. Na święta zjeżdża się 14 osób najbliższej rodziny, wypadało by jakoś gości przyjąć i na czymś jadło przygotować.

Plan zatem zakłada aby w tym tygodniu zakończyć wszelkie prace w rejonach kuchenno-jadalnych i od soboty zabrać się za zakupy i przygotowania świąteczne.

 

Tymczasem wykończenie domu zamiast iść do przodu - nieco się cofa.

Po pierwsze płytki kuchenne kupiłam takie co mi się okrutnie podobały. Okazało się jednak, że kupiłam o 17 sztuk za mało, a teraz nie mam już jak sama po płytki pojechać. Wysłałam zatem moją męską połowę, zaopatrzoną w dwie sztuki płytek i wierzch kartonu. Kupił metr, przywiózł. Karton zupełnie inny, ale wyciągam płytki - jedna była podobna dwie trochę inne, ale ponieważ one są nieco cieniowane, widać wyciągnęłam właśnie te jaśniejsze.

Wieczorem kafelkarz dzwoni - płytki są inne, szorstkie (tamte były gładsze) a przede wszystkim mniejsze - wyjdzie grubsza fuga. Wujek-kafelkarz - pedant - nie kładzie tych innych tylko czeka na decyzje (a czas leci!). Po przyjeździe do domu okazało się, że faktycznie są mniejsze i bardziej szorstkie, ale odcieniem dużo nie odstają a my mamy mało czasu - zdecydowaliśmy zatem, że mają zostać. Jaką bowiem mam gwarancję, że następnym razem Marek nie kupi jeszcze innych?

 

Spiżarnia - pomieszczenie kluczowe przy wybieraniu projektu mojego domu - jest już cała zakafelkowana. Tylko zafugować, wstawić półki i jest gdzie półtusze, worki ziemniaków i beczki piwa przechowywać.

W jednym rogu spiżarni biegnie rura kanalizacyjna odpowietrzająca pion. Jej ujście ma postać kominka na dachu. Przykryta jest ona płytą GK (na skos rogu) a na wierzchu położone są kafelki. Wujek miał już kafelki fugować, gdy coś zaczęło w spiżarni delikatnie śmierdzieć. Po dwóch dniach śmierdzi już w sposób niepojęty, a „wonny” ciąg rozsącza się po okolicach i zaczyna być już wyczuwalny nawet w kuchni. Najbardziej prawdopodobny powód to "zapomnienie" założenia uszczelki w rurze odpowietrzającej przez jednego z "chłopców" hydraulika. Drugi powód to może być przebicie rury kanalizacyjnej np. kołkiem od płyty GK (najprawdopodobniej w kuchni). Zaczynamy zatem od miejsca najbardziej wonnego i najłatwiejszego do schowania bałaganu. Zatem przed samymi świętami należy rozkuć płytki osłaniające rurę odpowietrzającą w spiżarni i szukać przyczyny. Jak ta perspektywa działa na moje nerwy - nie wspomnę. W czwartek będę mieć montowane meble w kuchni - jeśli okaże się, że w spiżarni usterki nie ma, będzie trzeba skierować kroki poszukiwawcze do kuchni, a wtedy cały misternie ułożony (z kart) plan zakończenia wszelkich robót się zawali, a o Świętach wolę nie myśleć!

 

Z dobrych wiadomości: dziś przywieziono mi cały sprzęt kuchenny, dziś też przyjeżdża stół (rozkłada się na 4,5m) i 9 krzeseł (Klose). Zła wiadomość: trzeba za to wszystko zapłacić –łącznie 14 tys plus 10 tys w piątek za meble kuchenne.

 

Tak więc jak to mój mąż pesymista przewidział – dom należy remontować od samego początku. Dzięki Bogu chociaż ulga remontowa wciąż istnieje!

 

 

 

[ Ta wiadomość była edytowana przez: Alicjanka dnia 2002-12-17 13:29 ]

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYWOTA DOMOWNIKA – OKNA

 

 


Po przeprowadzce zaczął się jeden, wielki eksperyment z domem. Wydaje się, że jest to w pewnym sensie żyjąca istota – na nasze postępowanie odpowiada czasem niespodziewanymi reakcjami. A o co chodzi? Chodzi o wentylację, okna i temperaturę – wszystko ze sobą powiązane w tajemniczy sposób.

 

 


Kupując okna napasiona byłam teorią po uszy. Np. wiedziałam, że opcja „mikrowentylacji” oferowana przez producentów nie wystarcza do utrzymania prawidłowej wentylacji grawitacyjnej w domu. Dowodem na to twierdzenie był dom znajomych, który przez całe 2 lata zamieszkiwania z oknami jednej z najlepszych firm, z ‘mikrowentylacją” i innymi bajerami – płakał rzewnymi łzami – jak kobieta, czyli w środku. Po oknach bowiem płynęły (i płyną) strużki wody, które trzeba wycierać ściereczką, żeby nie stanowiły kałuż na parapetach. Oczywiście przez pierwszy rok nikt się tym nie martwił, bo „dom wysychał”. Niemniej minęły właśnie dwa lata od zamieszkania a dom nadal płacze.

 

 


Tak więc ambitnie zamówiłam nawiewniki znanej firmy Aereco (180zł za sztukę kosztowały swołocze!) – sztuk cztery, po dwie w każdym wykuszu w części otwartej domu. Jako, że zdecydowaliśmy się mieć wykusze nie otwierane, to przynajmniej powietrze będzie napływać tym sposobem bez przeszkód – myślałam sobie.

 


Mimo wszystko po wprowadzeniu się oczekiwałam objawów roszenia i zwiększonej wilgoci – dom przecież ma prawo wysychać, po wszystkich „mokrych” robotach – w zasadzie jeszcze nie zakończonych skoro kładą mi właśnie w tej chwili kafelki w kuchni.

 

 


Tym czasem cały Listopad nie pojawiła się nawet kropla na naszych oknach. Latałam nawet z zapałkami i sprawdzałam ciągi przy otworach wentylacyjnych. Wszystko działało prawidłowo – oprócz małej łazienki, w której otwór wentylacyjny nie był jeszcze zamontowany. Byłam więc z siebe bardzo dumna – jak wszystko przewidziałam.

 


Tymczasem zaczęło się robić coraz zimniej i zaczęliśmy odczuwać pracę nawiewników – jako całkiem wyraźny ciąg zimnego powietrza. Część dzienna domu, była zawsze o parę stopni zimniejsza od pożądanej i to w miejscach newralgicznych – bo w jadalni (bezpośrednio przylegającej do wykuszu) gdzie siedzi się przecież przy stole o poranku. Przy pomocy specjalnego termometru ustaliliśmy, że w wykuszu u góry temperatura nie przekracza 18 stopni, a z reguły wynosi 16-17. Natomiast tuż przy parapecie temperatura była 14sto stopniowa!

 


Ponieważ nawiewniki były moją ideą, logika jedynego w moim domu męskiego osobnika (oprócz myszy, której płeć jest nie przebadana) zadecydowała, że to moja wina i ja mam sobie teraz z tym problemem poradzić. Nie powiem ile było na ten temat gadania i wytykania ile to gazu na darmo w komin leci przez MOJE nawiewniki.

 

 


Nawiewniki hulały aż miło gdy temperatura sięgnęła na zewnątrz –15 stopni i w łazience zrobiono na suficie otwór wentylacyjny. I wraz z tą czynnością objawił się pierwszy i niepojęty objaw zaburzonej grawitacji, bo w łazience zimne powietrze nawiewało przez otwór do srodka w dramatyczny dla kąpiącego się sposób. A na szybach wykuszu pojawiła się w kątach rosa. Ale tylko w wykuszach i w kuchni, czyli w części otwartej domu, gdy tymczasem w zamkniętych pomieszczeniach sypialnych (gdzie nie ma nawiewników), nie ma śladu po wilgoci na oknach!

 

 


Wreszcie zmęczyło mnie to gadanie i ten ciąg po krzyżu i znalazłam sposób na systemowe zamknięcie nawiewników. Niestety nie zmieniło to drastycznie sytuacji, ponieważ przez zamknięte nawiewniki wciąż nawiewa zimne jak diabli powietrze.

 


Zatem poszłam jeszcze o krok dalej i ZALEPIŁAM swołocz szarą plastikową taśmą.

 


Jednocześnie w sypialniach w ciągu nocy ustawiam okna na pozycję „mikrowentylacji”. A otwór w łazience został zatkany kłębem gąbki ochronnej pozostałej po montażu drzwi.

 


Tym sposobem ignorując racje rozumu osiągnęłam spokój dla ciała i uszu (). Z wykuszy już więcej nie wieje, choć rosa po kątach jest obecna. W łazience wreszcie ciepło, a w sypialniach przez „mikrowentylację” coś nawiewa i nie jest tak duszno, a jednocześnie nie wieje.

 


Po moich drastycznych poczynaniach nie widać negatywnych zmian w domu (np. w postaci zwiększonego roszenia). Wiedziona wyrzutami sumienia (zalepione 180złx4!) obiecuję sobie w duchu, że jak zrobi się cieplej, to nawiewniki odlepię, ale chyba nie wcześniej niż wiosną. Tymczasem znajomi, o których wyżej, zamierzają... wstawić nawiewniki nawet w sypialniach, bo dosyć mają wszechobecnej na oknach wody i pleśni w narożniku sufitu.

 

 


I jak tu kierować się jakąkolwiek logiką...?

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Kliknijcie na skrót www pod moim postem żeby zobaczyć najnowsze zdjęcia mojego domu. Zeby zobaczyć szczegóły należy nacisnąć mały niebieski napis pod zdjęciem "view the full size"

 


Pzdr,

 


A.

 

 


[ Ta wiadomość była edytowana przez: Alicjanka dnia 2002-12-06 14:49 ]

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA - czwarty tydzień po przeprowadzce

 

 


Doczekaliśmy się wreszcie drzwi. Ostatnie cztery pary zostały zamontowane, choć jeszcze nie ma klamek. Doczekaliśmy się również prawdziwych kontaktów, co znacznie poprawiło estetykę w domu, no i zmniejszyło się niebezpieczeństwo przypadkowego podłączenia się dzieci... Co tydzień praktycznie przybywa coś co upodabnia nasz dom bardziej do...normalnego zamieszkałego domu. Niedługo prowizorka w kuchni również pójdzie w niepamięć, bo w ciągu najbliższych dwóch tygodni położymy tam glazurę jak Pan Bóg przykazał i zamontowane zostaną meble i sprzęt.

 

 


Muszę też przyznać, że są dobre strony wprowadzania się do nowego domu jesienią. Albowiem na początku skupiamy się na zachwytach nad samym domem. Smakujemy różnice gwałtownego rozprzężenia przestrzeni, dłubiemy sobie powoli szczególiki w poszczególnych pomieszczeniach, meblujemy, domalowywujemy, sprzątamy i cieszymy się widokiem ognia w czasie gdy na dworze zawierucha.

 


Potem nasz zdewastowany budową ogród zostaje pewnego dnia przykryty śniegiem (jak np. 1 Grudnia b.r.)i robi się naprawdę pięknie! Dach cały w śniegu, posadzone drzewka pokryte kołderką, no i dzieci znowu chcą na dwór lepić bałwana!

 

 


Potem gdy w ciągu zimy zdążymy spokojnie dopieścić szczegóły, nadchodzi wiosna i wtedy możemy skierować swoje kroki ku zakładaniu ogrodu. Mamy następną pasję, jeździmy po szkółkach i pytamy nieznajomych gdzie można kupić różne dziwne gatunki roślin. Zdążymy założyć trawnik i zaczyna się prawdziwie piękna wiosna i następne zachwyty: dom w połączeniu z tarasem, ogrodem świeżym powietrzem i przyrodą. Możemy wypić kawkę na tarasie i nasz zysk z budowy domu się podwaja. Latem znowu dzieci mogą latać prawie gołe z domu do ogrodu i z powrotem, taplać się we własnym baseniku postawionym w ogrodzie, podczas gdy w bloku musiałyby w tym celu jechać do babci na wsi. My wracamy z pracy i mamy jeszcze kilka pięknych godzin na słuchanie świerszczy. I tym sposobem dom odpłaca nam radością przez dłuższy czas, pozwalając nam smakować wszystkie odcienie tego szczęścia z kumulacją po co najmniej kilku miesiącach.

 

 


Dlatego zachęcam wszystkich - wprowadzajcie się do własnego domu jesienią!!!

 


:)

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

Z ŻYCIA DOMOWNIKA - 3 tydzień po przeprowadzce

 

Lista rzeczy do zrobienia jest tak długa, że faktycznie nie wiadomo kiedy doczeka się realizacji. Pechowo większość rzeczy spada na Marka, albowiem ja nie umiem wiercić dziur w ścianach i nie zamierzam się tego uczyć.

Oczywiście żadna z tych czynności nie jest tak monumentalna jak sama budowa. To już za nami. Teraz natomiast pozostały sprawy, które mają ułatwić nam życie takie jak:

- przywiercenie wieszaków na ręczniki, stojaka na szczotkę i rolety na oknie w łazience, bo wygląda ono na ulicę... Ta ostatnia czynność jest jak widzę bardzo daleko w hierarchii Marka przez fakt, że dziurki trzeba wywiercić w samym oknie, a to oznacza w pewnym stopniu naruszenie jego pięknej całości...

- założenie wszystkich gniazdek (plastikowych obudów),

- umocowanie do komina stelażu do anten (nie ma chętnego do wejścia na dach),

- zamontowanie jakichś półek w garderobie i tym samym wyjście z następnych kilku kartonów;

- kupienie kilku mebli np. biurka dla dziecka, stołu i krzeseł ( te ostatnie kosztują 6000zł łącznie – stół i 9 krzeseł Klose!)

- założenie pozostałych 4 par drzwi z ościeżnicami,

- dokończenie układania glazury (np. w kuchni) o montażu wszelkich oświetleń w pomieszczeniach nie wspominając...

 

W zeszły weekend pomalowałam finalnie ostatnie pomieszczenie w naszym domu - gabinet. Marek nazwał moją pracę fuszerką, ponieważ nie dotarłam kilku miejsc które jego oku wydały się być nie dotarte. Ja natomiast nie mając drzwi oddzielających gabinet od jadalni, nie zamierzam po raz SETNY gonić za wszędobylskim białym pyłem ze ścian, który po ostatnim docieraniu tak głęboko wszedł w fugi w salonie, że pomimo wielokrotnego mycia wyglądają jakby były z natury białe (a są brązowe)! Chcę już skończyć czynności malarskie albowiem była to najdłuższa pokuta mego życia, za grzechy które popełnię chyba w następnym wcieleniu! Korzystając zatem z nieobecności głowy rodziny (spawał bramę wjazdową) - pomalowałam szybciutko gabinet i tym samym KOŃCZĘ Z MALOWANIEM NA LAT KILKA! (O kurczę - nie do końca - bo muszę jeszcze pospawaną przez Marka bramę pomalować na czarno, a do tego słupki w płocie. By to szlag...!)

 

Zamówiłam też wreszcie meble kuchenne i cały osprzęt do kuchni. Większość sprzętu do zabudowy jest firmy Whirlpool – znalazłam firmę która sprzedaje cały sprzęt z kilkunastoprocentowym rabatem w stosunku do np. Media Markt, lub cen katalogowych. Ale i tak całość sprzętu wyniesie 10 000zł. Meble (MDF waniliowy z wiśniowymi wykończeniami) z okuciami Bluma następne 10 000zł. Montaż za równe trzy tygodnie!

 

Przyszły rok zapowiada się dość ciężko - przynajmniej początek. Marek bowiem wysiliwszy się na zakończenie budowy i przeprowadzkę, doprowadził się do stanu krytycznego. W związku z tym w Styczniu nieodwołalnie musi się poddać operacji kręgosłupa. Tymczasem w Grudniu kończy swoją obecną pracę w związku z zamknięciem jego firmy w Polsce. Tym samym oddaje samochód a my swojego własnego nie posiadamy. Mieszkając teraz na prowincji niestety jakiś samochód potrzebujemy. Tak więc przyjdzie nadwyrężyć mocno już naciągniętą kieszeń i kupić coś co się toczy. Tym sposobem wysiliwszy się na maksymalne wykończenie domu (np. na meble kuchenne) przyjdzie niespodziewanie się dodatkowo zadłużyć, lub też jeść chleb z domowym smalcem. Patrząc na swoich własnych sąsiadów widzę, że taka już chyba reguła - świeży domownik chcąc nie chcąc musi przejść na dietę...

 

[ Ta wiadomość była edytowana przez: Alicjanka dnia 2002-11-26 12:17 ]

Alicjanka

Dziennik Alicjanki

W następny weekend goście byli już zapowiedziani, tak więc zabraliśmy się do roboty odpowiednio wcześnie aby przed ich przybyciem się wyrobić. I tak w sobotni wieczór złożyliśmy wreszcie folie w podłóg w salonie i taśmy malarskie z cokołów i okien, rozsunęliśmy meble i przyjęliśmy gości w miarę normalnych warunkach. Do końca weekendu gości było trzy tury... A co dopiero będzie gdy się ociepli...? :)


×
×
  • Dodaj nową pozycję...